W 30 sekund tam i z powrotem

Odpaliłem sobie ostatnio nowy singiel 30 Seconds to Mars. Chłopaki po kilku długich latach przerwy zaczęli nagrywać nowy materiał, a ja z wypiekami na twarzy czekam na efekty tej pracy, zwłaszcza że poprzedni album stracił wszystkie atuty poprzedników i uwydatnił ich największe wady. Love Lust Faith + Dreams” był albumem słabym, nieciekawym, pozbawionym przebojowości i przesadnie melancholijno-artystycznym. Jak będzie tym razem? Hm, raczej na powrót do stylu z debiutu nie ma co liczyć.

Gdy na przełomie wieków bracia Leto zakładali zespół muzyczny i grali amatorskie koncerty pod różnymi nazwami nie spodziewali się zapewne, że 17 lat później osiągną tak wielki sukces, zwłaszcza biorąc pod uwagę rozwijającą się karierę filmową młodszego z braci, Jareda. Jared w 2000 roku wystąpił w rewelacyjnym obrazie „Requiem dla snu”, który może nie zrobił z niego gwiazdy światowego formatu, ale pozwolił aktorowi przebić się do świadomości przeciętnego widza. Tymczasem kapela żyła swoim życiem i zaczęła nagrywać dema na swój przyszły album, który miał być wydany już oficjalnie jako 30 Seconds to Mars. Skąd nazwa? Metafora przyszłości, bliskość odległego, bezpośrednia sugestywność, nawiązanie do greckiego boga wojny, ale przede wszystkim — co Jared podkreślał w wywiadach — nazwa miała być unikalna w każdy możliwy sposób, tak samo jak styl muzyczny zespołu.

I nie sposób się nie zgodzić, bo gdy debiut (zatytułowany tożsamo z nazwą zespołu) ujrzał światło dzienne w 2002 roku, to z pewnością ujmował świeżością. 30 Seconds to Mars mimo kilku przebojowych momentów błąkali się z dala od mainstreamu, zachowując mocno alternatywny klimat, pełen pomysłowych kompozycji, zahaczający momentami nawet o space rock czy muzykę orientalną, nie tylko w warstwie tekstowej. Sam wokalista mówi, że album był budowany w formie koncepcyjnej i miał traktować głównie o ludzkiej szamotaninie z otaczającym światem i prawdziwej naturze człowieka, przykrytej pod grubą warstwą metafor i niejednoznacznych nawiązań.

Z perspektywy czasu uważam, że ich debiut nie tylko jest ich najlepszym albumem w dorobku, ale jest też jednym z najlepszych longplayów w gatunku, który na dobrą sprawę ciężko jednoznacznie wskazać. 30 Seconds to Mars znaleźli lukę w alternatywnej muzyce i zagospodarowali ją po swojemu, kładąc solidny fundament pod przyszłe wydawnictwa. Debiut czarował głosem Jareda, który w repertuarze z debiutu odnalazł się znakomicie: czy to bloki syntezatorów zmieszane z ciężkimi gitarami, czy delikatna elektronika w tle do spokojnych riffów — głos frontmana był po prostu świetny. Nie ustępował mu też starszy z braci, który za perkusją radził sobie równie dobrze. Intra do „Fallen” czy „Buddha for Mary” budują klimat i są jednym z najjaśniejszych punktów na całym albumie.

Drugi album, wydany w 2005 roku był zatytułowany „A Beautiful Lie” i różnił się wieloma rzeczami od poprzednika, ale nie będzie przesadą gdy stwierdzę, że był złotym środkiem w dorobku zespołu. Łączył przebojowe kompozycje z graniem alternatywnym, ładował na pakę dzikie riffy, energiczne bębny Shannona, i wynurzał się z głębi do mainstreamu, przy zachowaniu unikalnych motywów, które cechowały poprzedni album. Nic jednak dziwnego, bo album nagrywany był na czterech różnych kontynentach, towarzysząc Jaredowi Leto podczas jego aktorskich przedsięwzięć. Panowie zahaczyli więc o Republikę Południowej Afryki czy o Chiny, gdzie zresztą później powstał teledysk do jednego z singli, „From Yesterday”.

Single z tego albumu w ogóle były potężnym sukcesem. O ile „Attack” osiągnęło umiarkowany sukces, o tyle już  „The Kill” przez 50 tygodni nie schodziło ze szczytu amerykańskiej list przebojów US Modern Rock i zwyciężyło wiele prestiżowych plebiscytów, m.in. MTV Video Music Award.

Sam Jared o drugim albumie mówi: „W debiucie stworzyłem świat i schowałem się za nim, tutaj był czas na bardziej osobiste podejście. Wciąż kręcimy się wokół metafor, ale teraz jesteśmy bliżej serca niż głowy. [Album] jest o szczerości, dojrzewaniu, zmianie, jest intymnym spojrzeniem na życie w podróży. Emocjonalnej podróży. Jest historią o życiu, miłości, śmierci, bólu, radości i pasji. O tym, jak to jest być człowiekiem”.

Dalej zaczynają się schody. Sam nie wiem czy uwielbiam „This is War” tak jak dwa poprzednie albumy, czy już wtedy powoli zaczynałem kręcić nosem na twórczość panów z 30STM. Faktem jest natomiast, że alternatywnych korzeni i niebanalnych kompozycji można ze świecą szukać, może poza mocno intrygującym Stranger in a Strange Land” stworzonym zresztą niemal w całości dzięki komputerowi. Album z 2009 roku stawia całkowicie na chwytliwe i rytmiczne melodie, tracąc jednak gitarowy pazur i skupiają się raczej na bębnach, klawiszach i syntezatorach. Sam Jared przyznaje zresztą, że na „This is War” dominuje elektronika i eksperymenty muzyczne, a wszystko splecione jest garścią nieco staromodnego synthu.

Słuchając albumu nie sposób jednak nie zauważyć, że to wciąż jest pełne pasji granie. Gdy tylko tempo wzrasta i muzyka przyśpiesza, głos Jareda nabiera lekko szorstkiego zabarwienia, przechodzi w scream i trafia nuty, których niejeden wokalista może mu pozazdrościć, nadając całości prawdziwej werwy.

To co jednak najbardziej wyróżnia album wśród konkurencji to wykorzystanie w nagraniach… fanów zespołu. Zaczęło się od Los Angeles i wydarzenia ochrzczonego jako „The Summit”, a później — po sukcesie pierwszego spotkania — osiem kolejnych miast, w których sympatycy braci Leto i spółki pomagali w nagrywaniu partii perkusyjnych, wokali wspierających i wspomnianych chórków.

Całkiem fajna inicjatywa i doskonały sposób na przełamanie barier pomiędzy fanami a zespołem. Nie sposób nie doceniać kapeli za takie zagranie, zwłaszcza że efekt jest naprawdę piorunujący i chociażby w „Closer to the Edge” — które możecie odsłuchać nieco wyżej — słychać jak wiele zyskała i tak już dość energiczna piosenka dzięki tym potężnym, wielogłosowym chórkom w mostku. A przecież to nie odosobniony przypadek i takie zabiegi wyciągają chociażby Vox Populi” z przeciętności, robiąc z utworu prawdziwą wizytówkę zespołu. Chapeau bas, panowie.

Zobacz też: Nagrania z The Summit i współpraca z fanami

Nowa ścieżka

Love Lust Faith + Dreams” jest już trochę inaczej. Poprzedni album był dużo lżej przyswajalny dla przeciętnego słuchacza radia, stawiał zespół na równi z innymi pionierami modern rocka/indie rocka, takimi jak Muse, Kings of Leon, czy nawet U2. Nie gryzł w uszy surową produkcją, wręcz przeciwnie: był do granic możliwości wymuskany dzięki syntezatorom i elektronice, ale jednocześnie był też napakowany earwormami, które wgryzały się w mózg i sprawiały, że łapałem się, i po dziś dzień łapię, na nuceniu pod nosem chociażby „This is a call to arms | gather soldiers | time to go to war”… w najmniej oczekiwanych momentach.

Z kolei album wydany w 2013 to wg Jareda „więcej niż ewolucja, to zupełnie nowy początek. Jeśli chodzi o kreatywność to znaleźliśmy się w zupełnie nowym miejscu, które jest podniecające i cholernie inspirujące”. 

I to czuć. Wyżej, w leadzie, pisałem, że to album przesadnie melancholijno-artystyczny i teraz, gdy w mojej playliście wreszcie doszedłem do tego albumu, w pełni podpisuję się pod tymi słowami. Co prawda dwa pierwsze single „Conquistador„Up in the Airto całkiem zjadliwe radiowce i gdybym nie wiedział skąd pochodzą, mógłbym się pomylić i uznać, że to jakieś bonus tracki z „This is War”. Dominują tu charakterystyczne melodie i chórki, które znów przywodzą na myśl kolaborację z fanami, i choć uszy nieco bolą od natężenia syntezatorów, to jednak całość, zwłaszcza „Up in the Air” nadaje się do słuchania, nomen-omen całkiem przyjemnego.

Wyróżniłbym też singiel nr 4, „Do or Die”, będący niejako kalką z „Closer to the Edge”, niemniej kalką udaną i całkiem słuchalną.

Niestety na tym koniec pochwał. Później wszystko jest już mdłe i wolne, nie ma ikry, nie ma mocy, próżno szukać zaskakujących wejść w utwór jak chociażby basowe „The Fantasy”, czy bębny z „The Fallen”. Nawet przebojowość, prócz tych 3-4 kawałków, zniknęła niczym ręką odjął, a alternatywny klimat sprzed dobrych 10 lat został zapomniany i pochowany pod tonami elektronicznego gruzu.

Mam wrażenie, że panowie z Thirty Seconds to Mars nieco za bardzo polubili się z syntezatorami i do każdego kawałka próbują garściami pchać elektronikę. Sporo tu materiału, który mógłby nadać albumowi nieco świeżości, gdyby tylko został nagrany w wersji bardziej akustycznej, tak jak choćby „R-evolve” z drugiej płyty.

Ze zniecierpliwieniem wyczekiwałem więc wieści o nowym albumie, wciąż ufając, że  zgodnie z zapewnieniami muzyków — ich brzmienie zmienia się z roku na rok i wciąż ewoluuje. Nadal wierzę, że — zwłaszcza — Jared i Shannon są w stanie wydobyć z zakamarków muzycznego inwentarza bardziej rockowe i żwawsze granie, które wywołuje ciarki na plecach i sprawia, że chce się rzucić wszystko i wyjechać na koncert, by na żywo poskakać i pokrzyczeć w rytm „Closer to the Edge”.

Tymczasem singiel-hymn, „Walk on Water”, to znów przerost formy nad treścią i mnóstwo elektroniki wylewającej się z głośników, plus non stop te same schematy, które powoli się już chyba przejadły, bo ile można opierać kompozycję na chórkach i repetytywnych refrenach?. Szanuję za tekst, szanuję za przekaz, zresztą nie zmienia się on od 2009 roku i wydania „This is War”, ale zupełnie nie czuję się kupiony i zachęcony.

Zresztą singiel ogólnie zbiera sporo krytycznych recenzji. Może w komentarzach na youtube tego nie widać, ale wielu zagranicznych komentatorów ubolewa, że kolejna rockowa (mniej lub bardziej) kapela zaczyna tworzyć electro-pop dla mas.

Jeszcze kilka lat temu ten tekst byłby pewnie bardziej dosadny i przepełniony goryczą, ale od jakiegoś czasu stałem się nieco bardziej otwarty na nowe brzmienia, więc ciężko mi krytykować panów Leto i spółkę za pójście w rejony muzyczne, które im w duszy grają. Ale część mnie, na co dzień ukryta, złośliwy mały chocklik-malkontent, szepcze mi teraz do ucha: „oddajcie mi stare 30 Seconds to Mars!11”.

Bookmark the permalink.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *