Keytar, dubstep i muzyczne katharsis

O Lights na tym blogu pojawiło się już całkiem sporo, zwłaszcza biorąc pod uwagę że na całym blogu ogólnie pojawiło się niewiele. Stąd kolejny tekst, tym razem w całości jej poświęcony, powinien albo dziwić, albo wcale nie dziwić (tu proszę sobie uprzejmie wybrać). W każdym razie korzystając z chwili wolnego czasu, kolejnego przypływu weny do pisania tekstów, a także niedawnej premiery jednej z najciekawszych płyt w historii mojego zakochania w muzyce uznałem, że to idealny czas i miejsce, by znów przelać na ekrany monitorów trochę bardziej emocjonalny tekst. Bo to, że Lights w chwili obecnej jest zdecydowanie na 1 miejscu w moim muzycznym serduchu jest już faktem dokonanym. I to dokonanym chyba na długo przed wspomnianą premierą.

Lights przyszła na świat w Kanadzie w roku 1987 i nim w wieku 18 lat oficjalnie zmieniła imię na Lights, znana była jako Valerie Anne Poxleitner (nick Lights wziął się właśnie od nazwiska). Ze zmianą imienia w ogóle wiąże się ciekawe spojrzenie na sprawę. Jak sama mówi: „W muzyce ciężko oddzielić życie prywatne od zawodowego, ponieważ często musisz porzucić to pierwsze, żeby tworzyć […]. Gdy w 2006 roku stworzyłam konto na MySpace i nadałam mu nazwę «Lights» zaczęłam stawać się tą osobą, którą wykreowałam. Dzięki temu, gdy już oficjalnie zmieniłam imię, czułam że nie żyję w kłamstwie i to jest osoba, którą zawsze chciałam być. Ciekawostką jest, że tylko dwie osoby wciąż zwracają się do niej per Valerie — mama i tata.

Przygoda Lights z muzyką wystartowała w wieku 11 lat kiedy artystka zaczęła grać na gitarze akustycznej, śpiewać w szkolnym, amatorskim zespole metalowym (to już nieco później; w wieku 15 lat), a także nagrywając amatorskie vlogi na youtube, nierzadko takie, na których prezentowała skomponowane przez siebie utwory. Utwory, które potem wylądowały najpierw na extended play dostępnym na iTunes, a później na pełnoprawnym longplayu, The Listening, wydanym przy pomocy Warner Music Group. Archiwalne nagrania i teledyski, które wywołują szczery uśmiech i urzekają swoją naturalnością wciąż są dostępne na kanale na youtube.


Drive My Soul to pierwszy singiel Lights, który wylądował na youtube. Teraz, 10 lat po premierze, ma wciąż raptem 2,5M wyświetleń, ale swego czasu pozwolił artystce wskoczyć na 18. miejsce listy Canadian Hot 100

Nie jest to muzyka, która maluje się przed oczami i uszami czytając o nauce gry na gitarze i występy w metalowej kapeli, choćby amatorskiej. Na pierwszych albumach studyjnych przeważały brzmienia elektroniczne, łokciami rozpychały się dźwięki syntezatorów i keytarów, w tle często pojawiały się instrumenty klawiszowe, a sam głos Lights również miejscami wydawał się nieco nienaturalny, mimo to melodyjnie i rytmicznie wokalistka była w swoim świecie. Kompozycje wpadały w ucho i na długo pozostawały w głowie, a do tego najzwyczajniej w świecie były — w większości — pogodne i radosne. Niemniej artystka nie zapomniała jak na gitarze akustycznej grać i krótko po premierze The Listening wydała kolejną EP-kę, tym razem w pełni akustyczną. Tak samo zresztą archiwa wspomnianego kanału na youtube pełne są akustycznych wersji utworów, które ostatecznie nie wylądowały na mini-albumie.

O Lights po raz pierwszy usłyszałem gdy… chciałem od przyjaciela wyciągnąć informacje na temat nowości i premier w świecie około-post-hardcorowo-metalowego grania. Nie pamiętam na dobrą sprawę jak to się stało, że od przesłuchiwania nowych albumów Beartooth i The Devil Wears Prada wylądowałem na youtube słuchając Second Go, ale — tą myśl rozwinę pewnie nieco później — jestem wdzięczny, że udało mi się wtedy w gąszczu linków na tym muzycznym targowisku wyłapać ten jeden, na którym Lights z wiadrem farby w dłoni i uśmiechem na ustach rujnuje cała scenerię mniej lub bardziej artystycznymi pociągnięciami pędzla. Nie zakochałem się od razu, ale brzmienie było wystarczająco unikalne i chwytliwe, że zaintrygowany odpaliłem nieco więcej. Ale o tym nieco później.

Bo minęło sporo lat między premierą Second Go”, a dniem, w którym po raz pierwszy odpaliłem ten singiel i mam wrażenie, że nieco niegrzecznie byłoby przenieść się z moimi wywodami tak bardzo do przodu. Zwłaszcza że kolejny longplay, Siberia (powstały już przy współpracy z kanadyjskim Last Gang Records) to nieco cięższe i bardziej dopieszczone w produkcji wydawnictwo, choć — rzecz jasna — wciąż pełne syntezatorów i elektroniki, być może rozsianych nawet gęściej i agresywniej niż na debiutanckim krążku.

I mimo to, albo dzięki temu, Siberia to chyba najciekawszy album w dorobku kanadyjskiej wokalistki. Choć przy produkcji obu albumów pojawiają się w większości te same nazwiska to jednak czuć, że ci ludzie doskonale wiedzieli w jakim kierunku powinna podążać Lights; kompozycje to w dużej mierze wciąż radosne utwory o miłości, ale wśród nich znalazło się też miejsce na fragmenty bit-popowe, hip-hopowe a nawet coś w podobie do dubstepu jak chociażby „Everybody Breaks The Glass”, który na tym albumie pełni chyba rolę największego eksperymentu. Nooo, może oprócz „Flux and Flow”, które sama Lights wskazała jako ulubiony utwór z albumu.

Krótko po wydaniu Siberii Lights stwierdziła w jednym z wywiadów: „Nigdy nie byłam dobra w patrzeniu na moją muzykę obiektywnie. Robię muzykę jaką lubię, niekoniecznie taką, jaką już słyszałam. Właściwie to kręci mnie tworzenie czegoś nowego, gdy instrumenty wygrywają dźwięki, jakich nigdzie dotąd nie słyszałam. «Jak on to zrobił?» «Też chcę tego spróbować!». Po prostu tworzę to co mnie ekscytuje i brzmi cool, świeżo. Nie mówię, że moja muzyka to kompletny life-changer, albo że to coś zupełnie innego od wszystkiego co znasz, ale ja zdecydowanie lubię eksperymentować. Właściwie do pokoju weszłam na ślepo, nie wiedziałam co robić i zaczęłam wymyślać.”

1siberia

[…]Nie wiem dlatego […], ale Flux and Flow to moja ukochana piosenka w ogóle. To dokładnie to co chcę tworzyć; jest o płynięciu z prądem, jest o ciężkich brzmieniach, lekkich brzmieniach, o delikatnych wokalach kontrastujących z ciężkim basem. Jest o tym, czym jest cały album i czym jest życie: wzlotach, upadkach i radzeniu sobie z nimi

Lights na kilka dni przed premierą Siberii


 

Trzeci album, Beau Bokan i muzyczne katharsis

O Beau będzie pewnie jeszcze sporo napisane na tym blogu; gość współtworzył jeden z najlepszych albumów metalcorowych w 2018 roku. W 2011 roku, na koncercie Taking Back Sunday , wokalista Blessthefall, bo o nich mowa, poprosił wspólnych przyjaciół o przedstawienie mu Lights; reszta to historia. Historia jednak ważna, bo związek z Beau to nie typowy hollywoodzki skok na popularność i żebro-lajki na instagramie, ale uczucie, w które już chyba nikt z otoczenia i fanów nie wątpi. W 2012 roku para wzięła ślub, dwa lata później na świat przyszła ich córka — Rocket Wild (urocze). A piszę o tym, bo Lights jako twórca (ale też jako osoba) znacznie się u boku Beau rozwinęła. Dość powiedzieć, że wystąpiła gościnnie na tracku zamykającym Hollow Bodies, album blessthefall z 2014 roku.

Z kolei trzeci album Lights, Little Machines, to już melodyjnie zupełnie inna bajka — piosenkarka zrezygnowała z ciężkich basów i niby-dubstepu, syntezatory też powoli zaczynały ustępować miejsca gitarom elektrycznym, a z tła na pierwszy plan coraz śmielej zaczęła wynurzać się perkusja, która rytmicznie wznosi album na wyższy poziom. I choć to nadal jest album utrzymany w klimacie synth-popowym, a klawisze i elektronika wciąż mocno trzymają się na powierzchni, to brzmieniowo jest to album chyba najbardziej przyswajalny dla pobocznego słuchacza, a i fani Lights zdecydowanie znajdą tu coś dla siebie.

Jednym z najciekawszych eksperymentów na trzecim longplayu jest utwór otwierający, „Portal”, który wyróżnia się tym, że został napisany w pojedynkę przez Lights przy pomocy… jednego akordu.

W jednym z wywiadów, krótko po premierze Little Machines, artystka przyznała że inspiracją przy komponowaniu albumu były dla niej sztuka, poezja, ale także… historie silnych kobiet, muzycznych legend: na czele z Björk, Kate Bush czy Patti Smith. Co ciekawe przy produkcji niektórych utworów palce maczał Mark Stent znany ze współpracy z m.in. Madonną czy Beyonce.

 

„Nauczyłam się na nowo cieszyć sobą i muzyką […]. Poprzedni album był troszkę ryzykowny” — twierdzi, dodając — „tutaj chcieliśmy stworzyć coś bardziej jak: «napiszmy jakieś świetne utwory, które z miejsca każdy będzie mógł śpiewać razem z nami». Tak to było to, stworzyliśmy kilka świetnych kawałków a potem złożyliśmy to w całość”.

Lirycznie jest to chyba mój ulubiony album Kanadyjki. Bardziej, hm, sentymentalno-melancholijny niż dwa poprzednie, zdecydowanie miło jest posłuchać wspominki z dzieciństwa i nostalgiczne „Running With The Boys” czy radosne, z pozytywnym przesłaniem „Up we Go”, które zresztą tekstowo jest tak jakby zapowiedzią albumu: minęło trochę czasu, wiele się pozmieniało, za nami wiele przeszkód i upadków, ale od teraz idziemy tylko do góry, moi mili. Bo między premierą Siberii a Little Machines w życiu Lights faktycznie wiele się pozmieniało, na czele z narodzinami pierwszego dziecka  i małżeństwem z panem Bokanem. I z perspektywy czasu miło stwierdzić, artystka rzeczywiście non stop pnie się w górę.

 

À propos Rocket — choć premiera Little Machines miała miejsce już po narodzinach córki, Lights większość materiału nagrywała będąc w ciąży. Cytując samą zainteresowaną: „Kończyłam nagrywać «Muscle Memory» kiedy poczułam, że zbliża się czas porodu i będę miała dziecko tej nocy. Wiesz co jest śmieszne? Nie wiesz czego oczekiwać, nie byłam przygotowana, «taak, wszystko będzie w porządku». Poczułam lekkie skurcze gdy nagrywałam wokale, to był już koniec dnia, robiłam «ohy» do outro utworu. Pamiętam, że musiałam zrobić przerwę i stwierdziłam «hej, będę miała dziś dziecko». Wróciłam do domu tego dnia i faktycznie, następnego dnia miałam już córeczkę. A potem trzy dni później wróciłam do studia, żeby dokończyć nagrywanie. To było szalone”.

I kończąc już powoli wspomnienie o Little Machines przechodzimy do wspomnienia o chyba najważniejszym dla mnie albumie Lights. Tradycją dla piosenkarki było, by po wydaniu każdego longplaya wydać na świat akustyczną epkę. Jednak dopiero Midnight Machines, odpowiednik trzeciego longplaya, okazał się być strzałem w dziesiątkę, a gitarowy cover „Meteorites” z poprzedniego albumu był pierwszym utworem, który rozkochał mnie na zabój w twórczości artystki.

To nie tak, że wcześniejsze piosenki i albumy do mnie nie trafiły, ale dopiero delikatne, akustyczne brzmienie z Midnight Machines sprawiło, że emocjonalnie w muzyce Lights zacząłem dostrzegać zupełnie inną głębię. Sam nieco pogrywam, choć nie umiem, i dźwięk strun gitary akustycznej/klasycznej w połączeniu z przygrywającą w tle perkusją (a i nie zawsze) to dla mnie zawsze najpiękniejsza melodia, dlatego może ów album sprawił, że moje spojrzenie na muzykę nagle doznało prawdziwego katharsis, zwolniło blokadę gatunkową  i odwróciło się o 180° (co nie znaczy, że teraz łykam wszystko jak leci, ale o tym też później).

„Meteorites” z Midnight Machines to już taki singiel-hymn i już zawsze dla mnie jedna z najważniejszych piosenek w historii muzyki w ogóle. Już oryginał, choć nieco chyba zbyt melodyjny i, hm, taneczny, był dla mnie miłym akcentem na 3. longplayu, ale wersja z akustycznej EPki to pod względem muzycznej wrażliwości i świadomości zupełnie inny poziom. I dotarło do mnie, że gatunki muzyczne to właściwie rzecz diabelnie krucha, co sama Lights swoją muzyką najlepiej udowadnia. Muzyka sama w sobie jest najpiękniejsza i zawracanie sobie głowy (albo gitary) filtrowaniem gatunków i wybieraniem tylko „prawdziwej”muzyki jest po prostu marnotrawstwem w najczystszej postaci.


Czwarty album, komiks i Drake

Lights mimo że — subiektywna opinia — wciąż nie osiągnęła popularności i rozpoznawalności na jaką zasługuje, bynajmniej nie cierpi na brak zainteresowania mediów; dość powiedzieć, że jej dwa ostatnie albumy — wspomniany wcześniej Little Machines i wspomniany za moment Skin & Earth — zostały wyróżnione nagrodą JUNO w kategorii „Najlepszy album POP”, a ona sama po premierze czwartego longplaya była gwiazdą Comic Con w San Diego. Ale zaraz, zaraz, Comic Con? Ten konwent od fanów fantastyki, komiksów i superbohaterów dla innych fanów tegoż samego? Ano Comic Con.

Bo Skin & Earth to nie tylko zwykły album muzyczny, ale właściwie cały projekt, którego równie ważnym punktem jest seria komiksów o takiej samej nazwie, której fabuła jest ściśle związana z albumem koncepcyjnym. W Stanach i Kanadzie i pewnie wielu innych miejscach na świecie (ale nie w Polsce — przyp. aut. oczywistość) wydano sześć zeszytów komiksu i każdy z nich koresponduje bezpośrednio z muzycznymi odpowiednikami na płycie. Cool, świeżo. Nie trzeba chyba dodawać, że wszystkie rysunki i cała oś fabularna to w 100% zasługa Lights?

Niemniej nie o komiksie tu mowa; raz, że w życiu mało komiksów przeczytałem (Batman ftw!), dwa, że Skin & Earth nigdy nie miałem w ręku. Sam album to muzycznie chyba nieco kalka Little Machines, może nieco bardziej melodyjna i taneczna (?) niż poprzedni longplay, ale przy tym wciąż miejscami słodko melancholijna i uroczo sentymentalna. Repertuar zagrań Lights nie zwiększył się znacząco na tym albumie, ale miejscami w uszy rzucają się elektroniczne wstawki, echa, chórki, nienaturalnie brzmiące „ohy” i „ahy”, a biorąc pod uwagę, że komiks utrzymany jest w fantastycznej, nieco bajkowej koncepcji, można ucho przymknąć i przyjąć, że to celowy, świadomy zabieg. A najbardziej rockowy i „z pazurem” numer w całej dyskografii Lights, „Savage”, rekompensuje wszystkie wątpliwości:

„Ten pomysł wpadł mi do głowy lata temu, gdy zaczęłam myśleć nad tym albumem uznałam «hej, czas to zrobić» […]. Podobne rzeczy były już robione w przeszłości, ale nie wydaje mi się, żeby ktoś połączył muzykę i komiksy do tego stopnia” — stwierdziła w jednym z wywiadów piosenkarka. „Gdy rozpoczynałam pracę nad tym projektem wiedziałam że chcę to zrobić, ale prawdę mówiąc nie miałam pojęcia jak. Musiałam się nauczyć. Czytać książki o pisaniu i rysowaniu. Oglądać poradniki online. Próbować różnych narzędzi […]. W zeszłym roku złapałam nawet G. Willow Wilson (pisarka, twórca komiksów — wyj. aut.) na Comic Con i zapytałam o jakieś porady. Zaczęłam od zera […], gdybyś pokazał mi ten komiks 2 lata temu prawdopodobnie stwierdziłabym, że «to nie moje, nie umiem zrobić czegoś takiego». Serio, nie wiedziałam, że jestem zdolna do tego. Jedną rzeczą jest pomysł ale zupełnie inną jest faktycznie doprowadzenie jakiejś idei do życia. Myślę, że jako ludzie żyjemy w ciągłym strachu przed fiaskiem, więc często nawet nie próbujemy. […] Przez te dwa lata nauczyłam się, że pierwszym krokiem zawsze jest pomysł, drugim: ciężka praca. To wszystko. Możesz osiągnąć wielkie rzeczy!”.

I kiedy już myślałem, że w kwestii kreatywności Lights już mnie niczym nie zaskoczy, a przynajmniej nie w najbliższym czasie, ta wypuściła do sieci album, który znów porzuca syntezatory i skupia się na akustycznym brzmieniu, który tym razem nie jest zwyczajną EPką, który od kilku tygodni nie schodzi z zapętlenia a moim odtwarzaczu muzycznym, który na nowo rozkochał mnie w muzyce Lights, gdy już byłem gotów zrobić sobie małą przerwę i który — znów — uświadczył mnie w przekonaniu, że jeśli chodzi o wizję muzyczną, rozumienie muzyki jako-takiej, Lights to mój wzór i inspiracja.

Album nazywa się Scorpion Side B (Lights Covers) i ciężko nazwać go nawet extended play, bo to — jak wskazuje nazwa — album pełen coverów. Coverów Drake’a. Właściwie całej jego płyty.



 

Kim jest Drake raczej nie trzeba nikomu tłumaczyć, dlatego już tłumaczę: Drake to kanadyjski piosenkarz i producent muzyki głównie hip-hopowej i RnB, który w ostatnich latach osiągnął niebywały sukces komercyjny. Niemniej Drake jest osobą, której twórczość nigdy nie przypadła mi do gustu —próbowałem, a jakże!, od jakiegoś czasu staram się być na bieżąco z muzycznym mainstreamem, choćby pobieżnie. I o ile szanuję rapera za to jak w relatywnie krótkim okresie zbudował potężną markę, o tyle muzycznie jest to zupełnie przeciwległy biegun mojego gustu i choć próbowałem, poległem. Ja w ogóle jestem w stanie przemóc się do wielu gatunków, ale ten, hm, „czarny rap”, trap i maniera zmęczonego, ospałego wokalu zupełnie do mnie nie trafia.

I tu wjeżdża Lights. Bierze gitarę akustyczną do ręki i wypuszcza do sieci swoją muzyczną interpretację albumu, który w oryginale mnie najzwyczajniej w świecie zmęczył. Jeśli kilka akapitów wyżej pisałem, że na Midnight Machines Lights nadała dodatkowej głębi do Little Machines to autentycznie brakuje mi słów, żeby opisać teraz jak wzniosła twórczość Drake’a do zupełnie innego świata: bardziej emocjonalnego i delikatnego.

I jasne, ta płyta ma ograniczenia narzucone przez oryginał, głównie w warstwie tekstowej (choć nie mogę się oprzeć wrażeniu, że śpiewanie o blokowaniu ex na socialach czy wrzucaniu fotek na insta w wykonaniu artystki brzmi po prostu uroczo i zdecydowanie lepiej), ale Lights wyciąga maxa z materiału źródłowego; dość powiedzieć, że udało się jej skrócić czas trwania całego nagrania o 12 minut, a mimo to końcówka zdaje się być nieco przeciągnięta.

Moja niechęć do Drake’a nie zmieni jednak tego, że w oczach Lights raper jest jednym z najciekawszych artystów na świecie. I choć nie znam się na muzyce i nomenklaturze muzycznej tak dobrze jak Kanadyjka, to w jednym z wywiadów przyznała ona, że fenomen Drake’a odkryła dopiero gdy sama spróbowała zaśpiewać „One Dance” — w skrócie: melodia trafia w środki słów, nie w sylaby co nadaje drakeowemu flow unikalnego brzmienia.

Wiele razy musiałam zaglądać do sieci w poszukiwaniu kontekstu, było też kilka N-word (Nigger — czarnuch — wysoce obraźliwe dla czarnoskórych — wyj. aut.). Nigdy nie użyję tego słowa, po prostu podstawiłam w niektóre miejsca Honey (Skarbie — wyj. aut.)

Lights o slangu i tekstach Drake'a

„Myślałam nad coverem któregoś z albumów Drake’a od lat, ale jakoś nigdy nie miałam okazji. On często miesza R&B i hip-hop a rap jest dla mnie cięższy do scoverowania. Potrafię, mogę wydobyć z tego melodię, ale to ciężkie. Gdy pojawił się «Scorpion», był podzielony na dwie części, jedna z nich w całości w stylu R&B. To było niczym stworzone specjalnie dla mnie. I niektóre z utworów były podchwytliwe, trudne, ale tworzenie tego albumu było piękne; kochałam każdą minutę z tego.

Cały wywiad, z którego pochodzi ów fragment pozwala sądzić, że Lights jest zafascynowana twórczością Drake’a i podziwia go jako artystę. Wspomina uścisk dłoni sprzed +/- 8 lat na Juno Awards i przyznaje, że ten nigdy nie zretwittował jej coveru, bo jest na zupełnie innym poziomie. Tym większa szkoda, że album jest już niedostępny na platformach streamingowych i oficjalnych kanałach Lights. W smutnym poście na Twitterze artystka nie przyznała wprost co było powodem, a zdradziła jedynie, że pewnych przeszkód nie udało się przeskoczyć i choć z jej strony wszystko było legalne i załatwione to koniec końców była zmuszona zdjąć utwory z chociażby Spotify. Na szczęście kilka dni później sama udostępniła link do dropboxa z piosenkami.

Bookmark the permalink.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *