It’s time for us to bury our love

HA-slider

Za pisanie tego tekstu zabierałem się tyle razy, że prawdę mówiąc łatwiej byłoby mi napisać go od nowa. Dlatego gdy już totalnie zabłądziłem we własnych myślach i pogubiłem się w akapitach, uznałem że czas najwyższy podzielić go na dwie części. Pierwszą, o zawiązaniu pierwszych koncertowych przyjaźni, Counterparts, Dream State możecie przeczytać tutaj, tymczasem dziś co nieco o tym co działo się później.


Trochę się ostatnio pogubiłem. Pogubiłem się w tym gdzie byłem i gdzie jestem, pogubiłem się w tym dokąd zmierzam i którędy chcę tam dotrzeć. Pogubiłem się w tym kim jestem i kim chcę być. Raz pogubiłem się na dworcu we Wrocławiu, a potem w Warszawie Centralnej pogubiłem się w labiryncie korytarzy i pomyliłem przystanek tramwajowy. I pogubiłem się w akapitach w poprzednim wpisie. Od jakiegoś czasu czuję, że żyję w jakiejś dziwnej bańce wiecznego kontrastu, emocjonalnym wahadle, które buja się i wychyla w jedną stronę tylko po to, by za chwile wrócić na miejsce z którego przybyło. Czuję się przytłoczony i — paradoksalnie — czuję się najszczęśliwszy od lat.

Pośpieszyłbym z tłumaczeniem gdybym potrafił. Wydaje mi się, że spotkania i koncerty, które opisałem pobieżnie w poprzednim wpisie były swoistym zapalnikiem i uświadomiły mi jak ważna była dla mnie muzyka i cała otoczka przez całe życie, jak bardzo ważne są dla mnie przyjaźni i znajomości z ludźmi, których tam poznałem, ale też uświadomiły mi jak głupi byłem, że przez 20 lat z groszem tłumiłem w sobie tą pasję do muzyki i jak okropnie żałuję, że blokowałem w sobie każdą szczyptę inicjatywy, która pozwoliłaby mi poznać niektóre osoby wcześniej.

(nawiasem mówiąc: troszkę już — świadomie lub nie — liznąłem temat w innych wpisach, ale ten tutaj jest nieco bardziej prywatny i osobisty, bo choć cały blog raczej traktuję jako szufladkę na teksty niż tablicę z ogłoszeniami to mam wrażenie, że piszę właśnie najcięższy tekst w życiu. Zostawmy też na chwilę muzykę nieco z boku, bo choć jest osią tego bloga i mojego życia (przynajmniej ostatnio) to akurat tym razem chciałbym przejść się nieco dalej.)

Wyżej napisałem o szczypcie inicjatywy, którą z jakiegoś powodu potrafię zawsze zmieść z planszy niczym rozsypaną szczyptę cukru z blatu stołu w kuchni. Mam paskudną i destruktywną tendencję do rezygnacji i doszukiwania się najgorszych scenariuszy w nawet najbardziej pozytywnych doświadczeniach. Nie, serio, chciałbym żeby na mojej płycie nagrobkowej ktoś wygrawerował kiedyś Wymówka i Zwątpienie; żadne słowa nie opiszą chyba lepiej mojej osoby niż te dwa podłe skurwisiny.

Chciałbym żeby na mojej płycie nagrobkowej ktoś wygrawerował kiedyś Wymówka i Zwątpienie; żadne słowa nie opiszą chyba lepiej mojej osoby niż te dwa podłe skurwisiny.

I sam nie wiem skąd się to wzięło, a nie chcę wróżyć z fusów, rozstawiać kart tarota, ani tym bardziej pomylić przyczyny ze skutkiem. Ostatnio uświadomiłem sobie za to, że w środowisku w jakim żyję na dobrą sprawę nigdy nie umiałem w pełni znaleźć zrozumienia. Znajomości, przyjaźni, które z perspektywy czasu chyba przedwcześnie ochrzciłem tym mianem, nawet rodzina, sprawiała że wolałem sobie na uboczu poskrobać własną rzepkę niż dzielić się nią z kimkolwiek. Czasami mam wrażenie, że przez swego rodzaju wycofanie się z aktywności społecznych nie umiałem — i chyba wciąż nie umiem — tworzyć relacji z bliskimi osobami, przez co wciąż ciężko mi dzielić się emocjami i rozmawiać o uczuciach. I właściwie nie tylko w relacjach z innymi, bo było mi równie ciężko otworzyć się przed samym sobą i przyznać, że potrzeba uzewnętrznienia uczuć jest czymś zupełnie naturalnym.

Brzmi głęboko, ale chyba nie potrafię tego w inny sposób opisać. To nie tak, że całe życie chowałem się po kątach. ani tym bardziej byłem szkalowany czy wyszydzany przez swój dość zamknięty, odosobniony sposób bycia; wręcz przeciwnie, zawsze udawało mi się znaleźć ludzi, z którymi umiałem żartować, rozmawiać o piłce nożnej czy serialach etc. ale gdy w grę wchodziły tematy bardziej poważne i emocjonalnie angażujące to raczej odczuwałem te relacje jako, hm, płytkie (?), a sam wolałem się wycofać w obawie przed — oho — brakiem zrozumienia, krzywym spojrzeniem czy niesprawiedliwą oceną. Bo zrozumienie i zaangażowanie emocjonalne znajdowałem w muzyce (sic!).

It's hard to be honest with myself But I should have been honest with you Of all of the flowers I planted, doubt was the brightest to bloom

It’s hard to be honest with myself
But I should have been honest with you
Of all of the flowers I planted, doubt was the brightest to bloom

No tak, miało nie być o muzyce, ale jest to już tak integralna część mojego życia, że nie potrafię — ale tak: uczucia stymulowałem właśnie w muzyce, w świecie który nie oceniał, który nie patrzył krzywo, a który pozwalał się w duchu uzewnętrznić z tych emocji, które kumulowały i zbierały się na co dzień w głowie.

What if I’m not enough?

Przejdźmy więc do akapitu, który w ogóle skłonił mnie do napisania tego tekstu. Akapitu o zespole, który zamieszał mi w głowie dość mocno, by zacząć w ogóle rozmyślać po nocach nad całym tym mętlikiem z poprzedniego akapitu i dążyć do samorozumienia i akceptacji.

A zespół ten to Casey. Walijska 5-osobowa grupka, która rozrywa serce na strzępy, zostawia duszę w milionie kawałków rozsypanych po podłodze i zmusza do zamknięcia oczu, gdy łzy-zwiadowcy wyruszają na rekonesans, a u nasady nosa pojawia się specyficzne swędzenie. Przesadziłem? Jasne, lubię hiperbolizować, ale w przypadku Casey nie sposób nie zwrócić uwagi na warstwę emocjonalną, która tworzy wspaniały fundament dla ich dwóch longplayów i pierwszej EPki.

(nawiasem mówiąc: jak dotąd tylko dwóm osobom poleciłem Casey (nie liczę wpisu/wpisów na Twitterze), bo to bynajmniej nie jest Rysio z Klanu; ani brzmieniowo ani tematycznie. Zachęcam do przeczytania tekstu, zachęcam do przesłuchania singli, które tu wrzucę, ba! zachęcam też po zapoznania się z całością, ale na litość boską, róbcie to z umiarem i świadomością, bo to naprawdę nieliche smuty)

Casey to przede wszystkim historia samotnego, zranionego dogłębnie człowieka, Toma Weavera. Pierwsza EPka nagrana w 2015 roku była zatytułowana „Fade” i zawierała 3 potężnie emocjonalne utwory. I chyba każdy z tych utworów ma status kultowego wśród niewielkiej acz oddanej społeczności fanów zespołu. Weaver śpiewa i krzyczy o samotności, o miłości, która wyparowała z jego życia z dnia na dzień, zastanawia się nad przyszłością i wspomina uczucie, które trzymało go przy zmysłach gdy ten tego najbardziej potrzebował. W tle szaleją ostre, rozdzierające gitary a bębny wygrywają agresywny rytm i choć wg mnie najważniejsze w muzyce Casey są teksty i emocje w głosie Weavera to nie sposób nie docenić klasy i umiejętności pozostałych muzyków. Walijska kapela to zdecydowanie czołówka szeroko pojętego gatunku post/melodic hardcore.

Ostatnio w rozmowie z przyjacielem padło stwierdzenie, że charakter diabelnie przekłada się na słuchaną muzykę. Brzmi dość oczywiście, ale prawdę mówiąc dopiero wtedy mnie uderzyło, jak bardzo jest to trafne stwierdzenie. Moje  — posłużę się cytatem — „wycofanie się z aktywności społecznych” znalazło odniesienie w piosenkach o samotności, o poszukiwaniu własnego siebie i ukojenia, a reszta potoczyła się własnym torem.

(nawiasem mówiąc: nie mogę się oprzeć wrażeniu, że polski słownik nieco spłyca niektóre słowa i sprawia, że ten tekst jest dla mnie jeszcze cięższy w pisaniu niż wcześniej zakładałem. Czasami mam wrażenie, że pisząc „samotność”, „ukojenie” czy nawet „przyjaźń” nie wyrażam w 100% tego co chciałbym przekazać. No ale to tylko dygresja, postaram się dotrzeć do końca tekstu mimo tych słownikowych ograniczeń)

Bo choć dla niektórych może się to wydać dziwne, to słuchając takich kapel jak Casey taka świadomość własnych wad i słabości zaczyna przeradzać się w zaletę i pozwala budować autentyczność i tożsamość. Walijczyków odkryłem na kilka miesięcy przed ich koncertem we Wrocławiu w ramach impericonowego festiwalu Never Say Die, ale zakochałem się na zabój dopiero kilka tygodni przed imprezą, leżąc nafaszerowany Fervexem, na kilka chwil przed planowaną drzemką, do której nigdy nie doszło. Nie doszło, bo odpaliłem Darling. I odpaliłem znów. I ponownie. I nim się obejrzałem, leżałem w słuchawkach z tym wyjątkowym singlem-wspomnieniem z dręczącym onelinerem w outro, „yours is still the only love I’ve ever known na pętli, przeżywając muzyczne i mentalne katharsis w stanie podgorączkowym i z mięśniami bolącymi w tamtym momencie wcale nie mniej niż bolące serducho.

Love Is Not Enough z 2016 to pierwszy longplay w dorobku Walijczyków i chyba najlepszy, a już na pewno najważniejszy, album w historii mojej 25-letniej muzycznej podróży. Przepełniony tym agresywnym rodzajem smutku, który wbija się w ciebie niczym strzał z metra z dwururki i zostawia tak samo emocjonalnie rozszarpanego jak zostawić potrafi bliskie spotkanie ze śrutem. Tom, który napisał wszystkie teksty na albumie, prowadzi słuchacza przez swoje doświadczenia, do których chyba każdy potrafi się, mniej lub bardziej, odnieść, a sam album jest niejako kontynuacją kultowej EPki. Miłość, samotność, dalej zwątpienie w siebie i w istotę uczuć w życiu człowieka, przytłaczający ból i dalej trud codzienności po utracie integralnej części swojego życia. I wołanie o ukojenie. Gdybym miał wybrać jeden utwór, który swoim brzmieniem i tekstem podsumuje dyskografię Casey, wybrałbym Sleep. Na twitterze napisałem kiedyś, że Casey to przehiperbolizowana metafora mojego życia i chyba miałem wtedy na myśli właśnie ten utwór.

Give me the strength to love myself
As I am told that I am loved
May I believe, despite my doubt
That someday I’ll be good enough

Drugi album wjechał na planszę na krótko przed tym jak zainteresowałem się twórczością, więc za nadrabianie zabrałem się stosunkowo późno, a sam album zaklikał” u mnie zdecydowanie za późno, bo dopiero po koncercie we Wrocławiu, ale na ten moment — choć Love Is Not Enough to wciąż opus magnum Walijczyków — traktuję ten album jako zdecydowanie jeden z ulubionych, nie tylko w gatunku.

Zmieniła się tematyka, zmieniło się brzmienie, choć pod przykrywką czystych wokali nadal znajduje się ten sam krzyczący Tom, a delikatne, miejscami niemalże kojące gitarowe riffy nadal potrafią zedrzeć boazerię ze ścian, gdy zajdzie taka potrzeba. Where I Go When I Am Sleeping to album jeszcze bardziej osobisty i choć po tej emocjonalnej wycieczce sprzed 2 lat wydaje się to niemożliwe, to Tom zdecydował się odejść nieco od tematyki poruszanej na poprzednich dwóch wydawnictwach, zostawić miłość jako obiekt rozważań nieco na poboczu i skupić się na kruchości życia i swoich problemach zdrowotnych, tworząc głównego bohatera ze swoich problemów ze wzrokiem, łamliwych kości, depresji i pobytach w szpitalu po nieudanych próbach samobójczych.

Już na start dostajemy w twarz najsmutniejszym (ale nie tym agresywnie smutnym od dwururki) utworem w historii muzyki, albo przynajmniej jednym z niewielu, które za każdym razem wyłączają mi wszystkie inne zmysły i nie daj Bóg, żeby ktoś mi przerwał wtedy słuchanie muzyki. Making Weights to wspomnienie swojej depresji i jednocześnie wołanie o pomoc, nie tyle dla siebie, co dla ludzi, którzy otaczają nas każdego dnia.  „I was embarrassed to speak up because a „man” should be able to care for himself.

I naprawdę im dłużej słucham tego albumu to zastanawiam się czy mój odbiór byłby inny, gdybym nie zatopił się na kilka tygodni w Love Is Not Enough. Drugi longplay właściwie nie ma słabych punktów i jest ze wszech miar wspaniałym doświadczeniem muzycznym, nieco bardziej wyciszającym niż debiut, ale równie mocno skłaniającym do przemyśleń i uderzającym głęboko pod skórę nawet najtwardszych gagatków.

To niby nie jest fizyka kwantowa i wiadomo, że każdy z nas ma swoje problemy i nawet pod maską uśmiechniętych przechodniów na ulicach mijamy zapewne wielu zmęczonych życiem ludzi na skraju depresji, ale jednak te wołania Toma ze sceny mają zupełnie inny przekaz i choć w rozmowie z nim dało się odczuć, że jest to taki sam koleżka jak ja i Ty, to jednak ta platforma jaką jest scena i możliwości jakie daje mu muzyka sprawiła, że pierwszą rzeczą jaką do niego powiedziałem było: „Hey, man, I just wanted to say thanks. For everything you and your music has done to me”.

Tym bardziej boli, że Walijczycy zdecydowali się zakończyć działalność i z początkiem grudnia poinformowali o pożegnalnej trasie koncertowej, która zahaczy o Warszawę. I mam zamiar tam być, raz na zawsze wykrzyczeć i wyrzucić z siebie toksyczne słabości i raz na zawsze odnaleźć radość i ukojenie. Zwłaszcza, że wszystko wskazuje, że uda się na ten koncert wybrać z dwiema na ten moment najważniejszymi dla mnie osobami. Boli, ale decyzję i motyw rozumiem, szanuję i w 100% popieram — a motyw jest prosty: ot, Tom po prostu uznał, że ostatnimi czasy jego zdrowie psychiczne zaczyna się poprawiać i nie chce dłużej katować się wspomnieniami, wykrzykując ze sceny „I am alone and I’m afraid I always will be”.

Będzie brakowało tej piątki w moim życiu i w muzyce ogólnie, ale wyszedłbym na przeklętego hipokrytę, gdybym w jakikolwiek sposób kwestionował decyzję o końcu. Stworzyli kawał historii i otworzyli mnóstwo drzwi w moim życiu, a teraz pozostaje mi tylko zedrzeć gardło na tym pożegnalnym gigu

Będzie brakowało tej piątki w moim życiu i w muzyce ogólnie, ale wyszedłbym na przeklętego hipokrytę, gdybym w jakikolwiek sposób kwestionował decyzję o końcu. Stworzyli kawał historii i otworzyli mnóstwo drzwi w moim życiu, a teraz pozostaje mi już tylko zedrzeć gardło na pożegnalnym gigu

Uwielbiam Casey i jednocześnie nienawidzę, ich dyskografia jest trochę jak taki złośliwy, młodszy brat, którego wpuszczasz na chwilę do pokoju i nawet nie wiesz kiedy, a na podłodze walają się sterty śmieci powyciąganych z najgłębszych zakamarków pokoju i szafek pozamykanych na kłódki. Jesteś zły, jesteś rozczarowany, boli Cię, że ktoś cały ten syf wyciągnął na powierzchnie ale hej! teraz przynajmniej masz pretekst, żeby w końcu cały ten syf posprzątać.

(nawiasem mówiąc: to nie jest chyba powszechna wiedza, choć wprawny słuchacz wyłapie to w tekstach Toma, ale młodszy brat Weavera jest upośledzony i niepełnosprawny; wokalista przyznał w jednym z wywiadów dla Alternative Press, że obecność brata nauczyła go pokory i poczucia odpowiedzialności bardzo wcześnie)

Maybe I’ll come back as someone else*

I tak sobie piszę i czytam to co piszę i rozważam to co czytam i nie wiem jak ugryźć ten nowy akapit. Właściwie nie doszedłem do żadnych odkrywczych konkluzji, ot wyrzuciłem z siebie troszkę myśli, które siedziały mi głęboko w głowie i dochodzę do wniosku, że to chyba o to właśnie najbardziej chodziło. Przechodzę dość szalony okres w życiu, bo z jednej strony mam ochotę zaliczyć jak najwięcej koncertów i wyściskać jak najwięcej przyjaciół, wycisnąć jak najwięcej z tego epizodu w życiu, gdy wciąż mam zapał i paliwo, a jednocześnie poza tymi krótkimi napadami euforii i motywacji biję rekordy w prokrastynacji i zupełnie nie mam głowy do niczego innego.

Wyżej w akapitach wspomniałem trochę o towarzystwie koncertowym, które z dnia na dzień stało się dla mnie inspiracją do tworzenia fundamentu swojej nowej-starej tożsamości. Wszyscy mamy swoje problemy i każdy dźwiga swoje brzemię, ale świadomość, że najbliższe mi osoby — paradoksalnie — siedzą, nierzadko smutne i samotne**, kilkaset dobrych kilometrów stąd potrafi wypłukać z motywacji do codziennych trosk, a to że widzimy się raz na kilka miesięcy spłyca pozostałe dni w roku do niemalże bezsensownej egzystencji. Czasami mam wrażenie, że od czasu poznania tych kilku osób i nawiązania swoich pierwszych przyjaźni z krwi i kości straciłem zupełnie ochotę do życia w tej szarej codzienności.

I choć mam w planach wyrwać się z tego szarego zaścianka jakim jest moje miasto i zacząć na nowo układać życie gdzieś z dala stąd to boję się, że ilość obowiązków przytłoczy mnie i zgniecie pod swoim ciężarem a ja nie znajdę w sobie dość pokładów motywacji, by zająć się tymi zwykłymi czynnościami, a zamiast tego będę słuchał smutnej muzyki i gnił dniami i nocami na wyrze, rozdrapując stare rany i rozgrywając nieistniejące scenariusze do sytuacji, których nikt poza mną nie pamięta, jak mam w zwyczaju robić to obecnie częściej niż jestem dumny przyznać.

Ale niemal na 100% podejmę ten krok i skieruję swoje życie do Wrocławia. Przede mną, za niecałe dwa tygodnie, wspomniany koncert, po którym niemal na 100% położę w pracy wypowiedzenie umowy, a potem niemal na 100% zmuszę się do szukania mieszkania i pracy gdziekolwiek. Dusi mnie i męczy Żnin, dusi mnie i męczy mieszkanie w domu, do którego wracam tylko po to, żeby zamknąć się w pokoju. Po powrocie z koncertu Architektów, gdzie miałem okazję przez kilka krótkich godzin zamieszkać z osobą, która w pełni rozumiała moją potrzebę wyciszenia i spokoju, rodzince wystarczyła godzinka nim doprowadzili mnie do frustracji, a najgorsze w tej historii jest to, że na dobrą sprawę nic nie zrobili.

For all the words my lungs have birthed I struggle to speak To you about anything That makes me feel like a burden

For all the words my lungs have birthed
I struggle to speak
To you about anything
That makes me feel like a burden

A wyjazdy, nawet te kilkudniowe, sprawiają że pierwszy raz od dawna czuję że żyję, a nie tylko egzystuję w jakiejś nudnej symulacji, w której ktoś non-stop klika „pomiń” za każdym razem gdy przetwarza się jakaś ciekawa cut-scenka. Bo to właśnie wyrwanie się z codzienności, spotkania z ludźmi, na których szczerze i autentycznie mi zależy, zwykłe, najzwyczajniejsze przytulenie osoby, która w swojej dobroci i szczerości jako pierwsza w moim życiu nie pozostawia mi złudzeń co do tego, że maybe after all I might, just might, be enough sprawia, że coraz częściej batalie z samym sobą i poczuciem własnej wartości wygrywam, a ten pierwiastek emocjonalnego zagubienia zaczyna coraz szybciej topnieć. Jeszcze kilka lat temu bałem się powierzyć w swoje ręce wyjścia po bułki, tymczasem myśl o organizacji wyjazdu do obcych miast, wynajęcia mieszkania dla zazwyczaj kilku osób i zapewnienia logistyki na terenie miasta, nierzadko, w miarę możliwości organizacja spotkań z ziomkami, którzy w tych miastach mieszkają na co dzień napawa mnie niesamowitą energią.

A najbardziej boli to, że zrozumiałem to dopiero po fakcie.

*) miałem jeszcze w tym tekście zmieścić jedną quasi-recenzję i sylwetkę, tak jak to zrobiłem w przypadku Casey, ale uznałem, że tekst i tak jest już dość długi, a sam zespół, z którego pochodzi ten cytat, zasłużył na osobny wpis

**) znów nie mogę wyzbyć się wrażenia, że samotność a loneliness to dwie różne rzeczy


 

Ostatnio w jednej rozmowie zwróciłem uwagę sam sobie, że nigdy nikomu w życiu świadomie nie powiedziałem, że go kocham. Nie dlatego, że nie miałem takiej osoby, bardziej dlatego, że, czy ja wiem?, krępowałem się i wstydziłem tych uczuć? Pozwalałem emocjom siedzieć gdzieś głęboko we mnie, żeby teraz błądzić w labiryncie tych niewypowiedzianych  słów. Nie wierzę w opowieści o tym, że każdy rodzi się taki sam, bo od kiedy pamiętam byłem kurewnie nieśmiały i niepewny każdej decyzji, a teraz zbieram tego plony.

I choć ten tekst jest miejscami chyba przesycony smutami to koniec końców jestem obecnie zadowolony z tego jakim jestem człowiekiem i nigdy nie będę potrafił słowami opisać jak wdzięczny jestem osobom, dzięki którym teraz kroczę ścieżką, która — mam nadzieję — prowadzi mnie w odpowiednim kierunku.

Nie oczekuję, że ktokolwiek kto tu zajrzy zrozumie mój punkt widzenia (ba! osoby, które wiem, że zrozumieją, są osobami, które natchnęły mnie do rozmyślań nad tym tekstem). Dość powiedzieć, że sam wielu rzeczy wciąż nie rozumiem i jestem na etapie rozgryzienia siebie, ale wyplucie tego na wirtualny papier było dość ciekawym doświadczeniem i czuję pewną ulgę, a nawet coś w podobie dumy. Pozdro i z fartem.

Bookmark the permalink.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *