Kwiatki, fiołki, motylki i Dirty Dancing in the background

HA-slider

Siedzę sobie z kubkiem kawy w dłoni i laptopem na kolanach, w tle dudni pralka, a w powietrzu unosi się aromat mleczka do czyszczenia po popołudniowych porządkach. Mieszkanie samemu przez wielkie „S”. Ja zaś w końcu znalazłem chwilę, by usiąść i opisać ostatnie tygodnie, które tak buńczucznie zapowiadałem w dwóch poprzednich wpisach tej trylogii. I nigdy nie umiałem zabrać się za pisanie tych bardziej osobistych, nie tak skoncentrowanych na muzyce tekstów, dlatego zgodnie z zasadą tej serii po prostu pozwolę swoim palcom wystukiwać ten poligon grafomańskiego pierdolenia, przez który z tak wielką ochotą Was niebawem przeczołgam.

Trochę się u mnie pozmieniało. Kilka suchych liczb i statystyk: dziś (tj. w momencie pisania czyli 07.09.2019 — przyp. ja) mija dokładnie tydzień odkąd ktoś poza mną postawił nogę w moim wynajętym mieszkaniu, na koncie mam już dwa momenty zwątpienia w sens całej tej operacji i w to co się pakuję, raz też płakałem.

Dziś. Bo kroiłem cebulę do jajecznicy.

Bo w sumie nie jest źle. Ogrom obowiązków, który miał mnie przytłoczyć tak naprawdę absorbuje moją uwagę do tego stopnia, że nie mam ochoty o nim nawet myśleć. Jest ciężej niż myślałem, że będzie, a jednocześnie wydaje mi się, że radzę sobie lepiej niż zakładałem, że będę. Labirynt pytań jakby przestał się naprzykrzać, bo i znalazłem po jego drodze mnóstwo odpowiedzi, i choć wciąż jeszcze wdrażam się w system jednoosobowy i zaczynam na nowo rozumieć pojęcie samotności i redefiniować wszelkie wzmianki o tęsknocie to odnajduję w tym swoistą siłę do trzymania w kupie siebie, mieszkania i wszystkiego co w ostatnim czasie spadło na moje barki. A spadło sporo.

Love is a funny thing

…jak to śpiewają panowie z Being As An Ocean. Od wczesnej młodości słyszałem opinie, że miłości nie sposób z niczym innym pomylić i… wiecie co? Zgadzam się. Choć nigdy nie byłem bardziej niepewny celności swoich uczuć niż gdy po raz pierwszy dostrzegłem w jej spojrzeniu błysk bezgranicznego zaufania, a świadomość i pewność nadeszła dopiero po milionie wątpliwości napędzanych przez tysiące błędnie interpretowanych sygnałów, to teraz mogę z uśmiechem wspominać te niepewne, trochę nieporadne początki zagubionej dwójki, która w głębi od dawna bardzo chciała być razem, ale w obawie przed odrzuceniem i utratą siebie nawzajem zbyt długo przesadzała z asekuracją.

I na dzień dzisiejszy faktycznie zgadzam się z tym, że nie sposób pomylić tego uczucia z czymkolwiek. Mogę się oszukiwać na blogu, że mimo strachu i obaw uciekam od ludzi, żeby zamieszkać samemu, ale gdy uderzyła mnie świadomość, że w końcu mam dla kogo wstawać rano z łóżka to nagle cała sprawa z wynajmem mieszkania, papierologią w urzędach, tysiącem obowiązków, o istnieniu których nawet nie wiedziałem, nowa praca czy nowe miasto wydają się tak bezczelnie błahe. To nie jakieś pierdolenie o kwiatkach, fiołkach pachnących i motylach w brzuchu. To obudzenie się jako pierwszy i spojrzenie na twarz skąpaną w spokojnym śnie i odczytanie w uśmiechu poezji o wspomnianym, bezgranicznym zaufaniu i bezpieczeństwie. Cicha na co dzień, nagle stała się najgłośniejszym dźwiękiem w mojej głowie.

W licznych opowiadaniach o własnych słabościach i sabotowaniu pewności siebie nigdy chyba nie wspomniałem o swojej tendencji do wmawiania sobie konkretnego scenariusza do podatnej na takie pierdolenie głowy i później życie podług takiego bezsensownego skryptu. Zdaje mi się, że wspomniana wyżej asekuracja i strach przed utratą tej przyjaźni, z której w ogóle wykiełkował związek, wziął się właśnie z mentalnej blokady; i ten strach tak sobie krążył po zakamarkach mojej głowy i wypychał na jej przód ponure myśli, pomimo że wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że po latach słuchania smutnych piosenek w końcu będzie można złapać trochę tematycznego oddechu. Aż w końcu nadszedł Acres.

Where do I go?

Acres to taki zdolny zespół z Wielkiej Brytanii, który supportował Casey na ich pożegnalnej trasie. Wówczas jeszcze nie mając na koncie żadnego longplaya, kapela i tak porwała tłumy ludzi w Hydrozagadce i zagrała doskonały set z doskonałym In Sickness and Health (słuchaj wyżej) czy Lonely World. Ten drugi to singiel promujący wydawnictwo o tej samej nazwie, które ujrzało światło dzienne w sierpniu i z miejsca wskoczyło do mojej tegorocznej topki.

Mam taką umiejętność, o ile można to tak nazwać, że potrafię sobie nagiąć interpretację i zrozumieć album w taki sposób jaki mi akurat pasuje, podporządkować teksty pod mój obecny mindset. I Lonely World wstrzelił się w idealny moment, gdy wciąż byłem trapiony wątpliwościami i strachem. Bo Lonely World jest ciężkie, miejscami przytłaczające, ale w ogólnym rozrachunku jest albumem głęboko inspirującym. Zaczyna się klimatycznym, instrumentalnym intro z klawiszami w tle, które doskonale buduje nieco tajemniczy wydźwięk albumu i które płynnie przechodzi w Medicine, najstarszy z wszystkich utworów na płycie.

Dalej dwa single, Be Alone i ten tytułowy. Uważam, że dobór singli w przypadku tego albumu był nielichym zadaniem, bo cały longplay jest zwyczajnie równy i dobry, ale właśnie te dwa numery są najlepszą reklamą krążka. Diabli melodyjne, miejscami ciężkie, w refrenach energiczne, a w zwrotkach bardzo wyciszające i wręcz kojąco-relaksujące. No i tekstowo są chyba solą albumu.

Solą, która przyprósza ogólny smutny wydźwięk szczyptą takiej anty-toksycznej samoświadomości wykrzyczanej ze zdartego gardła jak chociażby w mostku na singlu tytułowym. Lonely World jest o zerwaniu z otoczeniem i środowiskiem, które jeśli nie każe nam tonąć, to przynajmniej beznamiętnie zmusza nas do dryfowania po bezkresnym oceanie emocjonalnego wypłukania.

I po Hurt, pierwszej poza intro nowości na albumie uderza Lullaby. Lullaby zyskało miano singla na jakiś tydzień przed premierą całego albumu i natychmiast zdobyło moje serducho, a nawet w swoim przytłaczającym przekazie zaoferowało mi jedną nieprzespaną noc. Spokojna i klimatyczna kompozycja, bardziej nawet od reszty, kusząca namiętnym, hipnotyzującym intro i specyficzną manierą śpiewu nieco znużonego Bena wgryzła mi się głęboko w zwoje mózgowe i gdy zahuczało outro/bridge z powtarzanym jak mantra „When it all falls apart and you fade away, where do I go?” zanurzyłem się w utworze na dobre.

W chronologii związku wciąż są dziury i nic to dziwnego biorąc pod uwagę jak długo zajęło nam w ogóle zrozumienie siebie nawzajem, ale jeśli wierzyć tej największej wyroczni, związkowej alfie i omedze, czyli statusikowi na fejsie, to Lullaby wyszło na światło dzienne 3 tygodnie po oficjalnym początku naszej relacji i ja naprawdę wciąż nie byłem wtedy w 100% pewny na czym stoję, a ten utwór w był — paradoksalnie — końcem i początkiem moich wątpliwości. Bo wpierw zwyczajnie się wystraszyłem. Wyżej wspomniałem, że strach przed utratą choćby tej bezcennej przyjaźni był wręcz paraliżujący, ale dopiero Lullaby sprawiło, że w pełni wystraszyłem się samotności. Nie znam tła tego utworu, nie wiem o kim i o czym pisał Ben, mogę się domyślać i interpretować, co zresztą robię. Ale dla mnie ten utwór w swojej konstrukcji jest hymnem o utracie kogoś bliskiego. I w tym hymnie, po godzinach zapętlania, odnalazłem w końcu ukojenie. Bo zwyczajnie zrozumiałem, że nie chodzi o to by się tej utraty bać, tylko o to by być dość silnym by się jej postawić i zawalczyć o pierwszy od lat promyk światła w bezkresnej ciemności.

I dalej już z górki. Lullaby to największy stand-out albumu, bo i brzmi inaczej niż reszta, wybija się kompozycyjnie, ale to bynajmniej nie znaczy, że cała reszta jest pisana i nagrywana na jedno kopyto. Talking In Your Sleep to kolejny przebojowy singiel oparty o sprawdzoną formułę i zaczepiający earworm z tyłu głowy swoim melodyjnym hookiem w refrenie.

Kolejny utwór na wydawnictwie, You Are Not, to mój cichy faworyt i ulubieniec na krążku, chociaż skłamałbym gdybym stwierdził, że chodzi o coś więcej niż warstwę stricte tekstową. Sharpen Your Teeth to znów przede wszystkim wwiercający się w głowę, dźwięczący riff i zaskakująco płynna barwa Bena, który w refrenie przechodzi w naprawdę wysokie nuty i którego wokal idealnie wpasował się w dość specyficzne brzmienie gitar na longplayu i którego głos tak zgrabnie błąka się między strunami na długości całego nagrania. Ale najlepsze panowie z Acres zostawili sobie na koniec. Skin Over Mine to doskonałe zwieńczenie całości, swoiste kompendium i esencja całego albumu.

Skin Over Mine z pozoru nie oferuje niczego nowego i nie wywraca spojrzenia na całość jak robiło to Wilt na debiutanckim krążku Holding Absence, ani nawet nie wywraca mózgu do góry nogami jak robi to Lullaby kilkanaście minut wcześniej, ale w swojej budowie jest połączeniem wszystkiego co na albumie po prostu klika. Chwytliwe hooki, melodyjne refreny z bądź co bądź unikalnym brzmieniem gitar, wyciszające zwrotki z pełnym pasji śpiewem i krzykiem Bena, ale przede wszystkim — z idealnie wkomponowanymi w całość instrumentalnymi aranżacjami, które poupychane są rzadko, ale w taki sposób, że w odpowiednich momentach pozwalają na chwilę się wyciszyć i znaleźć moment na refleksję.

Właśnie takim spokojnym, zanikającym plumkaniem kończy się Lonely World, album który miał być świetny i który świetny się okazał. Nie wiem na ile w mojej ocenie pomogła mi ta wspomniana na samym początku „zdolność do naginania interpretacji”, ale nawet jeśli dla kogoś tekstowo i tematycznie album okaże się być nie po drodze to nie wyobrażam sobie, żeby nie docenił tego co w tym krążku najbardziej zaskakuje — idealnie wyważonych riffów i prowadzenia całego longplaya w rytm doskonale zgranych partii gitarowych. Acres na scenie są od dawna i mają nawet na koncie kilka popularnych singli jeszcze z poprzednim wokalistą, ale to Ben pomógł chłopakom zaistnieć na scenie i urosnąć do poziomu europejskiego headlinera.

Za tydzień, 14.09. zespół znów zawita do warszawskiej Hydrozagadki i ja tam będę zdzierał gardło na Lonely World, In Sickness And Healt i Be Alone, ale przede wszystkim na Lullaby i You Are Not. Nie zawiedźcie mnie z setlistą panowie!


 

Gdzieś po drodze w tym tekście wspomniałem Wilt od Walijczyków z Holding Absence. Utwór, który w dniu premiery, a był to marzec, wstrząsnął mną do granic przyzwoitości. Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że emocjonalne „If in another life | My heart is beating fine | And love is on my mind | You’ll be the first in line” będzie o osobie z pierwszej części tego tekstu to pewnie bym nie uwierzył, ale będąc mądrzejszym o kilka miesięcy doświadczenia i walcząc na co dzień z tendencją do okłamywania siebie zaczynam zauważać, że już te pół roku temu coraz ciężej mi było tłumaczyć przyjaźnią dręczącą tęsknotę za każdym razem gdy rozdzielaliśmy się na dworcach głównych największych miast Polski.

A ja nauczyłem się tego cholernego okłamywania sam siebie nawet nie wiem kiedy i po co (albo nie chcę wiedzieć i może to i lepiej), ale gdy przychodzi coś do czego i ktoś weźmie mnie pod włos, a ja spontanicznie, bez zastanowienia rzucam odpowiedź to nieważne jak głęboko z tyłu głowy zakopywałem ją pod stertami toksycznego pierdolenia; wtedy walę prosto z serca. I pewnego dnia, kilka miesięcy temu, od słowa do słowa, w rozmowie z przyjacielem dość swobodnie przeszliśmy do tematu „kto jest w moim stylu” i na jego uwagę, że „Lights, wokalistka Courage My Love i ta moja koleżanka z Twittera” bez namysłu wypaliłem „Iza?”, zamiast spytać ostrożnie która, bądź wymijająco zasiać sobie jeszcze więcej wątpliwości.

Z tą samotnością to też śmieszna sprawa, bo możesz myśleć, że gdy przez lata jesteś zdany tylko na siebie to wiesz czym jest samotność i pewnie masz rację, ale nie bez powodu pisałem wyżej o redefiniowaniu niektórych pojęć, bo tęsknota i samotność właśnie uderzają ze zdwojoną siła gdy jesteś zmuszony rozstać się na choćby kilka dni z osobą, dla której z uśmiechem na twarzy wracasz do domu po pracy, a która nie jest jedynie przykrym pretekstem do zamknięcia się w pokoju.

Pewna artystka z Kanady, która niech chwilowo pozostanie anonimowa, stwierdziła kiedyś w jednym z wywiadów, że „the only way to the Light leads through the darkness” i choć brzmi to jak oklepana klisza to ja sobie te kilka słów bardzo wziąłem do serca. Przez 25 lat nawet nie dostrzegałem ciemności, która mnie otaczała i drenowała z emocji i uczuć w troskach codziennego życia. Na szczęście ciemność ma to do siebie, że z odpowiedniej perspektywy pozwala zauważyć ten ogromny kontrast i rzeczy, których w świetle dziennym nie sposób dostrzec. Wcześniej myślałem, że osoba, której zresztą dedykuję ten wpis, była dla mnie „jedynie” odpowiednią perspektywą, ale od kilku miesięcy wiem, że była, jest i mam nadzieję, że już zawsze będzie moim światłem rozświetlającym mrok.

 

Bookmark the permalink.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *