Różne odcienie smutku

HA-sliderW poprzednim tekście zahaczyłem na moment o temat smutnej muzyki dla smutnych gości i przy okazji pisania mini-sylwetki jednego z najważniejszych zespołów w mojej muzycznej bibliotece wskazałem dwa różne odcienie smutku, które towarzyszą ich dyskografii. Casey potrafi swoją muzyką sprawić, że żebra gniotą się w pokrętnym slalomie, w szalonym tańcu zwijając ciało w kłębek energii, którą chce się uzewnętrznić na miliony różnych sposobów, ale też — gdy tempo nieco zwalnia i bolesny krzyk zastępuje delikatny śpiew — każe leżeć w niemocy i rozważać nad problemem egzystencji. Ostatnio dane mi było jednak poznać nieco inny typ smutku, z jednej strony rozdzierający nie mniej niż te opisane tam wyżej, a z drugiej — napawający nadzieją i pasją.


Nie wiem jak oni to robią, ale ten album sprawia, że jestem w tym samym momencie szczęśliwsza i smutniejsza jednocześnie”. To zdanie padło w rozmowie krótko po premierze debiutanckiego debiutu Holding Absence o tej samej, wdzięcznej nazwie. Młoda walijska kapela z Cardiff za poleceniem przyjaciółki szturmem wbiła się do mojej muzycznej topki i nie tylko została w niej po dziś, ale wręcz z dnia na dzień coraz śmielej gramoli się na wyższe szczeble mojego subiektywnego rankingu.

Powstała w 2016 roku grupa cechuje się przede wszystkim dojrzałością, zarówno w warstwie tekstowej, ale też brzmieniowej czy kompozycyjnej, zadziwiającą i zaskakującą jak na tak młody i niedoświadczony zespół. Od samego początku w ich muzyce czuć szczyptę magii; tej która sprawia że od pierwszego odsłuchu uświadamiasz sobie z czym masz do czynienia. To nie kolejna propozycja dla każdego fana post-hardcoru, a jednocześnie zwykłem mówić, że Holding Absence to pewniaczek i nie da się ich muzyki nie polubić. Brzmi jak jakiś przesadny kontrast i chora sprzeczność, a jednocześnie nie potrafię zdecydować się na wykluczenie jednej z tych konkluzji.

Bo Holding Absence to właśnie trochę przesadny kontrast i chora sprzeczność, zresztą pisałem o tym w leadzie. Chyba żaden zespół, ani żaden artysta nie wywołał we mnie tak sprzecznych sygnałów, które  — pomimo i wbrew wszelkim prawom fizyki sterujących wszechświatem — tak pięknie ze sobą współgrały. Zresztą zobaczcie jakim muzycznym rogiem obfitości jest jeden z ich pierwszych singli. Penance.

Śpiewamy o tym kim jesteśmy […] i w co wierzymy, często wchodzimy w te tematy bardzo głęboko i świadomość, że limit tego co możemy osiągnąć stale się poszerza jest niesamowicie krzepiący. Chcemy grać szczerze i autentycznie, chcemy sprawiać by ludzie, którzy słuchają naszej muzyki to czuli. Dzień w którym przestaniemy to robić, niezależnie od gatunku, będzie dniem w którym Holding Absence umrze  — Lucas Woodland

(nawiasem mówiąc: przy niemal każdym tekście na tym blogu mam duży dylemat, które utwory wcisnąć do tych, bądź co bądź, wcale nie tak długich tekstów, ale w przypadku Holding Absence to zakrawa o niemalże niewykonalną sztukę. Ta młoda kapela nie ma żadnego, i mówię w 100% poważnie, żadnego, złego utworu, niektóre są po prostu nieco bardziej wybitne niż pozostałe. Nie wiem czy potrafiłbym wskazać chociaż 5 innych zespołów, które mogą się poszczycić taką równą formą)

Za teksty i komponowanie większości utworów odpowiada jedna osoba, Lucas Woodland, którego spojrzenie na muzykę zespołu możecie poznać nieco wyżej. Lucas to chodząca definicja terminu „niepozorny”; tekstowa głębia o której już gdzieniegdzie pisałem to w dużej mierze zasługa jego talentu do pisania, ale nie sposób nie docenić tego co ten człowiek wyczynia ze swoją barwą głosu i skalą wokali, które potrafi wyciągnąć. Słuchając jego relacji z instagrama czy wywiadów mam wrażenie, że słysząc go w Żabce kupującego alkohol poprosiłbym ekspedientkę o sprawdzenie jego dowodu osobistego, tymczasem jeśli chodzi o nagrania z albumów studyjnych czy koncertów to… cóż, to już prawdziwa jazda rollercoasterem. Po nieco ponad pół roku od poznaniu twórczości Holding Absence naprawdę mam problem, żeby wskazać na scenie około-rockowej lepszego wokalistę. Od jakiegoś czasu nie lubię używać tego słowa, ale no nie potrafię się powstrzymać i muszę przyznać, że Lucas to po prostu talent pierwszej wody.

I wasted my time falling in love With the thought of falling in love with someone Am I killing time, or killing myself?

I wasted my time falling in love
With the thought of falling in love with someone
Am I killing time, or killing myself?

What if I’m not enough?

Ale dość już o singlach z ery przed-longplayowej, bo tutaj gramy o tytuł albumu roku. Oczekiwanie na premierę i hype nakręcony wokół niej może nieco zaburzył moją pierwotną ocenę, bo po pierwszym odsłuchu wstępnie stwierdziłem, że to na luzie moje TOP5 albumów wszechczasów, a teraz z perspektywy czasu jedyne co zmieniłbym w tym stwierdzeniu to usunięcie z niego fragmentu „na luzie”. 

Album zatytułowany tak samo jak nazwa zespołu rozpoczyna się chyba utworem-sygnaturą Holding Absence i choć przez te kilka miesięcy mocno osłuchany to wciąż utrzymujący się w mojej ścisłej czołówce. Perish, bo o tym mowa, to wszystko co powinniście wiedzieć o Walijczykach. Chore metrum w intro na perkusji, sprytnie przemycona szczypta elektroniki i czegoś w podobie dark ambientu, rozdzierający krzyk Lucasa i kojąco-delikatny śpiew tegoż, ciężkie, ale melodyjne bloki gitar i tekst, który w swoim lekkim grafomaństwie błądzi z dala od odruchów zażenowania i tworzy historię, która jest perfekcyjnym wstępem do albumu.

Hardcore, czy to post- czy melodic- to dla mnie od jakiegoś czasu gatunek, który — a nie lubię tego robić — łatwiej mi skatalogować pod kątem tekstów i tematyki niż brzmienia, choć ogólnoprzyjęte kanony znam i rozumiem. Holding Absence błądzi właśnie w tym świecie i nadaje mu wyjątkowej nutki, zalatującej gdzieniegdzie alternatywą. Drugi na longplay utwór, Your Love to w zamyśle zespołu inspiracja takimi alternatywnymi/pop-punkowymi kapelami jak My Chemical Romance czy 30 Seconds to Mars, których chwytliwe refreny dekadę temu wywiercały mi dziury w mózgu. I może dlatego akurat ten utwór ze swoim „When I am finally dead | Maybe I’ll come back as someone else” w refrenie wydaje mi się, może obok flagowego singla, Like a Shadow, najbardziej przyswajalnym i radio-friendly kawałkiem na całym albumie.

I ta zacytowana linijka to chyba sól całego albumu. Jasne, zależy od interpretacji, zależy od odbioru całości, zależy od sytuacji w życiu i umiejętności przełożenia jej w muzyce, albo na odwrót, ale koniec końców właśnie takie one-linery sprawiły, że gdzieś w głębi uznałem ten album za coś wykraczającego tematycznie poza ramy gatunkowe i poza rozumienie muzyki jako-takiej, zwłaszcza że następny w kolejce na albumie jest utwór-hymn, swoista laurka, którą swego czasu obiecałem sobie co dzień słuchać, You Are Everything. Motywacyjna petarda, której druga zwrotka jest dokładnie tym czego potrzebowałem te 2 miesiące z hakiem temu, gdy album wypływał na powierzchnie.

From dust we must return to the ground
You owe it to yourself, you are eternally bound
To face the facts and face the truth
That the hand that you’re dealt is determined by you

Początek albumu uderza z grubej rury i serwuje nam 3 z 4 singli, ale w idealnym momencie ten trend przerywa i pozwala nieco zrelaksować uszy i myśli nastrojową balladą, Marigold, która pierwotnie była wierszem Lucasa. Wygrana w całości na pianinie, z kilkoma elektronicznymi wstawkami jest zdecydowanie jednym z najjaśniejszych punktów w całym dorobku artystów jak również idealnym przykładem, że tak na dobrą sprawę nawet klawiszowa, rzewna ballada znajdzie swoje miejsce na hardcorowym albumie, jeśli tylko wstrzeli się w tematykę i w odpowiedni moment na longplayu.

I choć ballady są rozsiane na tym albumie dość gęsto, to każda znajduje swoje miejsce tam gdzie powinna. Bo oto po kolejnym zrywie w postaci ciężkiego i ponurego To Fall Asleep i kolejnego przebojowego singla, Monochrome, wita nas kolejna ballada, A Godsent, która znów pozwala nieco odetchnąć w oczekiwaniu na końcówkę albumu. Bo gdy wybrzmiewają ostatnie akordy na The Last of the Evening Light album naradza się na nowo i zupełnie zmienia odbiór całości. Zarówno tematycznie jak i brzmieniowo.

Gdy pierwszy raz usłyszałem combo Purge + Wilt nie byłem pewny czy to jeden utwór czy dwa, a może trzy, ani nie byłem pewny gdzie kończy a gdzie zaczyna się kolejny. Ten pierwszy to znów tęskna ballada utrzymana w spokojnym tempie, z klawiszami i kojącym, niemal rozpływającym się głosem Lucasa, który w akompaniamencie tych kilku nutek i linijek przebija się jak czołg przez żniwo przeszłości, które doprowadziło go do momentu, w którym się znajduje(my). I choć wydawać by się mogło, że Purge byłoby idealnym zwieńczeniem całej historii, to Holding Absence nadali mu innego znaczenia i wg mnie jest swego rodzaju themechangerem albumu. Pozwala całość interpretować z nieco innej perspektywy. A już na pewno pozwala z nieco innej perspektywy podejść do utworu kończącego.

O Wilt mógłbym napisać osobny tekst, albo mógłbym nie napisać nic, bo gdy ostatnie palce uderzają w klawisze, ostatnie struny gitar rozbrzmiewają gdzieś w tle, ostatnie uderzenia w bębny dudnią z tyłu głowy, a rozdzierający krzyk Lucasa zawodzi gdzieś echem po moim serduchu i skręca mi wnętrzności w grymasie smutku, radości, nadziei i żalu, czuję się oniemiały. Już za pierwszym podejściem byłem nieco przygnieciony ciężarem tego dzieła sztuki, ale gdy już na spokojnie odpaliłem po raz drugi i całkowicie wtopiłem się w tekst, zalałem się ciarkami i w dreszczu ekscytacji chłonąłem sekunda po sekundzie każdą nutę i każdy akord.

Bo widzicie, interpretacja ma to do siebie, że każdy widzi w danej rzeczy to co chce widzieć, o ile umie do tego podejść z czystą i chłodną głową. I o ile już wyżej zahaczałem zderzakiem o krawężnik jeśli idzie o interpretacje, tak w tym akapicie wbiję się w odbiór płyty jak motorem w kury. Holding Absence od początku do końca traktuje o miłości, tej utraconej, bądź tej niedostępnej, może tej niepoznanej, albo czekającej gdzieś w przyszłości albo tej, która gdzieś w przeszłości zostawiła trwały ślad; tej która z jakiegoś powodu nie pozwoliła na targanie swojego emocjonalnego bagażu wespół z bratnią duszą. I przy agresywnie wykrzykiwanym „If in another life my heart is beating fine and love is on my mind… You’ll be the first in line” w mostku mój obecny mindset jest w ogródku i wita się z gąską. Już w poprzednim wpisie co nieco pisałem o zagubieniu, a w całym tym mentalnym mętliku pojawiało się gdzieś słowa zwątpienie i rezygnacja, ale właśnie gdy wybrzmiewa intro do Wilt to ja już wiem, że całość jest opowieścią o porzuceniu własnych słabości i odrzuceniu tego toksycznego spojrzenia na świat, które przez lata sprawiało, że życie i radość z małych rzeczy przelatywały mi przez palce.

We spend our lives trying to chase the sun, but every day it sets And we're plunged into darkness once again

We spend our lives trying to chase the sun, but every day it sets
And we’re plunged into darkness once again

Holding Absence wydało album ze wszech miar wyjątkowy, nieopisanie dojrzały i brzmieniowo ocierający się o doskonałość. Wyżej pisałem, że w całej tej bitwie kontrastów longplay z marca jest jednocześnie dla każdego i nie dla każdego, a teraz, gdy już powoli zmierzam do konkluzji, dochodzę do wniosku że bliżej mi tej drugiej opcji. To wciąż jest kawał porządnego grania, ścisła czołówka w gatunku a i poza nim najpewniej ceniona wysoko, ale gdy do całej tej warstwy kompozycyjno-instrumentalno-melodyjno-produkcyjnej dołożymy jeszcze cegiełkę tekstowo-tematyczną to mamy album, który swoim przekazem wywraca spojrzenie na muzykę do góry nogami i zaszczepia emocjonalne zrozumienie na niezliczonej liczbie płaszczyzn. I niektórzy nie dostrzegą tej cegiełki, niektórzy uznają, że nie ma sensu jej dokładać, a niektórzy butem ją odtrącą i spoko, nie ma w tym nic złego. Ja ją dostrzegłem, ułożyłem tam gdzie chciałem i zbudowałem sobie album roku w marcu.


 

Mała dygresja na koniec, troszkę już tradycyjnie.

W poprzednim wpisie napisałem, że „w środowisku w jakim żyję na dobrą sprawę nigdy nie umiałem w pełni znaleźć zrozumienia” i absolutnie nie chcę rewidować tego podejścia, ale poniekąd dopowiedzieć kilka słów, jako że minął kolejny owocny miesiąc w budowaniu swojego „another life” z przedostatniego akapitu recenzji.

Mieszkając w Żninie zawsze miałem świadomość, że jeśli nie chcę zmarnować sobie życia na słuchaniu smutnych piosenek i rozgrywaniu nieistniejących scenariuszy w swojej głowie to będę musiał pewnego dnia stąd uciekać. I nie chciałem, by dzień w którym podejmę tą decyzję zmusił mnie do rezygnacji z czegoś lub kogoś, do kogo/do czego zdążyłem się zżyć i przywiązać. Stąd chyba emocjonalna blokada.

Ten mentalny minimalizm, który sprawiał, że odnajdywałem satysfakcję w małych rzeczach (ale w tym złym znaczeniu: „po co mi 5 skoro na 2 też przejdę do następnej klasy”, „po co mi gitara skoro umiem zagrać Odę do Radośći na flecie” etc.)Zawsze byłem mistrzem wymówek i pretekstów, królem rezygnacji i zwątpienia, odkładałem w czasie decyzję o odejściu, a jednocześnie żyłem w tym kondonie wiecznej izolacji i nie dostrzegałem tego jak mało powietrza przeciska się do środka.

But every night, I speak to him I shut my eyes and speak in hymn A message in a bottle, a whistle in the wind

But every night, I speak to him
I shut my eyes and speak in hymn
A message in a bottle, a whistle in the wind

Jeśli czytaliście coś z mojego poprzedniego dorobku to wiecie pewnie jak poznanie pewnych osób zmieniło to podejście i jak bardzo pomogła mi w życiu obecność kilku wyjątkowych osób. Rok temu o tej porze zastanawiałem się czy podróż na drugi koniec Polski by poznać koleżankę, z którą od dobrych 5 lat dogaduję się lepiej niż z kimkolwiek innym jest warta utraty nerek w ciemnej uliczce 500 km od domu, a pół roku temu pisałem do innej koleżanki hej, dwa miesiące temu rozwaliłem Cię w songpopa, nie chcesz się spotkać przed While She Sleeps?”. I tak, znów koloryzuję i hiperbolizuję, bo mi tak łatwiej pisać o tych niełatwych sprawach, ale ten przykład dość dobrze obrazuje jak mój mindset zmienił się na przestrzeni tego bądź co bądź krótkiego okresu.

I jakiś czas temu przyjaciółka stwierdziła, że — cytuję — „olałem” ją gdy ta balowała przy Being as an Ocean i Stick To Your Guns. Tak, wiem, że nie miała tego na myśli, zresztą musiała mi to wytłumaczyć czarno na białym, bo ja sobie po prostu tradycyjnie zbyt mocno wziąłem do serca to jedno głupie słówko, które po dziś dzień dzwięczy mi z tyłu głowy. Niemniej zacząłem się zastanawiać jakby to się potoczyło i gdzie bym zaszedł gdybyśmy poznali się wcześniej. Ile koncertów byśmy wspólnie zaliczyli? Ile spotkań i samojebek w windzie w hotelu? Ilu spotkanych artystów pod Żabką albo przy stoisku z merchem? Ile piw rozlanych w centrum moshu? Ile nowych inside-joke’ów i wspomnień?

I im bardziej zatruwałem sobie tym myśleniem spojrzenie na teraźniejszość, tym bardziej dochodziłem do jednego wniosku: zupełnie mnie to nie interesuje. Naoglądałem się mnóstwo filmów i seriali, w których jedynym skutkiem podróży w czasie i zmieniania przeszłości było zniszczenie sobie teraźniejszości, a ja nigdy nie zaryzykowałbym utraty tego co mam i nie naraził tych kilku małych rzeczy, które sprawiają, że pierwszy raz od lat czuję, że nie muszę udawać kogoś kim nie jestem i mam kontrolę nad tym, by nie stać się wytworem czyichś oczekiwań

 

Ostatnio na Twitterze przyznałem, że to co mam teraz to więcej niż kiedykolwiek mógłbym prosić i złośliwi by to podpięli pod retorykę z mentalnym minimalizmem i satysfakcją z małych rzeczy i niech sobie podpinają, jebie mnie to, bo w ostatnich miesiącach dzięki kilku wyjątkowym osobom zacząłem dostrzegać, że Sylwia Grzeszczak miała racje w swoim szlagierze i małe rzeczy potrafią być piękne, a wzór na szczęście w nich zapisany jest.

Mam może niewiele, ale dla mnie to wszystko.

PS. miała być dygresja na koniec a wyszedł mi pełnoprawny blok tekstu, którego nawet nie oznaczyłem nagłówkiem, ale niech już tak zostanie. Rzuciłem przed majówką wypowiedzenie, zostały mi jakieś dwa miesiące i uciekam do Wrocławia. YOLO. Jeśli pisane jest mi zdechnąć to wolę z głodu tam niż z załamania nerwowego tutaj.

Bookmark the permalink.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *