It’s OK to not feel alright

Za pisanie tego tekstu zabierałem się tyle razy, że prawdę mówiąc łatwiej byłoby mi napisać go od nowa. Dość powiedzieć, że pierwsze plany na rozpoczęcie pisania powstały w moje głowie w połowie sierpnia 2018 roku. Ale teraz, mając już grubo ponad połowę, uznałem że spróbuję dokończyć i złożyć tekst w sensowną całość. Wywaliłem więc stary lead i zastąpiłem go tym, który właśnie czytasz. A jeśli, drogi czytelniku, nadal nie wiesz o czym ten tekst będzie, nie przejmuj się. Ja też.

Bielsko-Biała, Counterpartsy i pierwsze gig-party

Nie będzie to w sumie odkryciem roku gdy powiem, że najwspanialszą częścią rozwijania i pogłębiania swoich pasji jest możliwość dzielenia ich z innymi fanami. I choć rozmowy w internecie są fantastycznym wynalazkiem to nie mogą zastąpić spotkania twarzą w twarz z ludźmi, którzy te muzyczne pasje podzielają i którzy te pasje pomagają wznieść na wyższy poziom. Właśnie dlatego koncert Counterparts na drugim końcu Polski ma u mnie specjalne miejsce w serduchu — byłem wcześniej na kilku koncertach, niektóre muzycznie nawet podobały mi się bardziej (zwłaszcza poznańskie gniecenie żeber w rytm The Devil Wears Prada), ale to właśnie na gigu Kanadyjczyków po raz pierwszy miałem ogromną przyjemność poznać osoby, które do tej pory znałem tylko z ekranu monitora, siedzących po drugiej stronie światłowodu.

 

I tak po prawdzie to sam wyjazd był sklejany na szybko, bo pierwotnie miał być Papa Roach w pobliżu Tarnowa, ale cały festiwal odwołano z niesprecyzowanych powodów. I jadąc 8 godzin pociągiem obiecałem sobie, że w końcu przesłucham sobie chociaż jeden album Counterparts w całości, bo słuchałem i wiedziałem czego się spodziewać, ale znałem może z 3-4 kawałki wcześniej. I koniec końców nie posłuchałem, przez co na koncercie nie darłem ryja razem z nimi, bo nie znałem tekstów. Ale mimo to atmosfera i możliwość spędzenia tego czasu (przed, w trakcie i po koncercie) z ludźmi, którzy naprawdę czują pasję do muzyki tak samo jak ja rekompensuje wszystkie niedociągnięcia przy planowaniu i ścierpnięte do granic możliwości kończyny po wykańczającej podróży.

(Nawiasem mówiąc to rozwijanie pasji nie tyczy się tylko muzyki, bo niecałe 3 tygodnie po Counterpartsach spotkałem się z ludźmi, którzy podobnie jak ja lata temu wybrali sobie Valencię CF jako ukochany klub piłkarski. I choć od jakiegoś czasu już nie jaram się futbolem tak jak kiedyś i nawet mecze Valencii zdarza mi się pominąć czy nawet zasnąć w trakcie (XD) to koniec końców takie spotkania są dla mnie ekstremalnie ważne. Z większość osób spotkanych we Wrocławiu śmiało mogę porozmawiać o mnóstwie innych rzeczy i doceniam ogromnie znajomości z nimi)

Choć — jak wspomniałem — nie miałem za bardzo okazji pośpiewać razem z panami z Counterparts, to po samym koncercie bardzo mi ich dyskografia przypadła do gustu. Ekstremalnie emocjonalna, ale ciężka i tylko partiami melodyjna. Ah, no i pograli jeszcze Deez Nuts i Burning Sky, ale to już półeczka ciężkości wyżej, nawet w porównaniu do Counterparts, i nieszczególnie wiele pamiętam z ich setów.

Z wizytą w stolicy

Muzyką interesuję się od dłuższego już czasu, zresztą kiedyś poświęciłem temu osobny, nieco chaotyczny wpis, w którym sam sobie podsumowałem ścieżkę po której sobie drepcze mój gust muzyczny. Ale wyżej gdzieś wspomniałem też, że wydarzenia, spotkania, rozmowy z ostatnich miesięcy pozwoliły tej pasji wgramolić się na wyższy poziom; chodziło rzecz jasna o wyjazdy na koncerty i przeżywanie muzycznych wydarzeń na żywo z przyjaciółmi i innymi sympatykami artystów i zespołów. Jeszcze do niedawna umiałem sobie znaleźć pretekst, by jednak odpuścić jakiś wyjazd i pluję sobie po dziś dzień, że ominęła mnie okazja by zobaczyć na żywo m.in. Architects rok temu czy Blessthefall w czerwcu tego roku. Za drogo, za daleko, nie mam pieniędzy, nie dostanę wolnego etc.
Tymczasem obecność znajomych mordek na gigu zadziałała jak zapalnik i sprawiła, że koncert dla mnie to już nie tylko doświadczenie stricte muzyczne, ale też wspaniały fundament pod dzielenie swoich pasji z innymi ludźmi.

(Nawiasem mówiąc to tych Architektów na szczęście będę mógł nadrobić już za 3 miesiące, bo na początku lutego wracają do Polski i już zakupiłem wejściówki na show. To też wiele mówi o tym jak bardzo muzyka zawładnęła moim czasem wolnym)

I właśnie gdy zobaczyłem plakat promujący koncert The Amity Affliction serducho zabiło mi nieco szybciej. Nie, nie dlatego, że jestem die-hard fanem Australijczyków, a dlatego że na ich supporcie miała wystąpić młoda kapela z Walii, którą od kilku miesięcy wspieram po cichu (od jakiegoś czasu już nie tak po cichu) w zakamarkach internetu. Kapela zwie się Dream State i pewnie bym zrezygnował z wyjazdu, gdyby nie to że do wyjazdu namawiało mnie kilka osób. I choć ostatecznie z różnych powodów część z nich niestety nie dotarła, to i tak na miejscu miałem przyjemność wyściskać garstkę znajomych i poznać kilka nowych twarzy. W tym samych członków Dream State.

I wiedząc to co teraz wiem… cóż, ujmijmy to tak — gdybym odpuścił ten koncert, żałowałbym bardziej niż wspomnianych Architektów i Blessthefall, i pewnie jeszcze tysiąca innych gigów razem wziętych. Ale zanim o tym, kilka słów na temat samego Dream State, bo warto.

Punk Post-hardcore is not dead!

Zastanawiałem się chwilę jak zatytułować tą część wpisu, bo od jakiegoś czasu jestem przeciwnikiem etykiet i szufladkowania zespołów, zwłaszcza po rodzaju muzyki, a głos CJ sprawia, że Dream State wybija się poza horyzonty gatunków, które znam, ale koniec końców ciężko nie przyznać, że naleciałości punkowe, hardcorowe a nawet miejscami metalcorowe w nich silne, a że pasowało? To tylko nagłówek, nie?

Moja przygoda od Dream State zaczęła się właśnie od kawałka, który wrzuciłem wyżej. Na ogół marudzę i kręcę nosem na algorytmy na Youtube, ale z poleceniem mi tego singla wstrzelili się idealnie. White Lies to utwór otwierający ich najnowszą EPkę, Recovery, z bieżącego roku i muszę przyznać, że dawno nie słyszałem albumu, który by serwował taką petardę na początek. White Lies nie zbiera jeńców, przez całą długość trwania wwierca się w mózg soczystym riffem, przyprawia to energicznymi bębnami i dokręca śrubę unikalnym wokalem CJ, któremu już wyżej wystawiłem laurkę. Wokalistka trafia screamem w takie dźwięki, że nie sposób przejść obok ich muzyki obojętnie, a i czyste partie wpadają w ucho, choć akurat w tym aspekcie mam wrażenie, że jest jeszcze miejsce na poprawę.

Gdy usłyszałem White Lies, w sieci o Dream State wciąż było relatywnie mało informacji i dopiero gdy światło dzienne ujrzał drugi singiel, In This Hell, na dobre wkręciłem się w ich dorobek. Cała płyta utrzymana jest w ogóle w klimacie koncepcyjnym i — jak podpowiada sama nazwa — opowiada historię walki z nałogami, depresją, niską samooceną, samotnością czy lękami. White Lies i In This Hell, które otwierają album to tematycznie nieco cięższe numery, ale już w połowie albumu, w mostku Help Myself, dostajemy strzał ciężkimi, brudnymi gitarami, bębny przyśpieszają, CJ wyciąga bodaj najlepszy i najdłuższy scream, a cały utwór diametralnie zmienia nastrój, gdy po tej chwili szaleństwa retoryka wokalistki zmienia się i z dość ponurego „I can’t help myself” płynnie przechodzi w „I can change | can let go of my old ways”. Rzekłbym standout, ale cała płyta jest cholernie równa i nie podjąłbym się wskazania najlepszego utworu na niej.

A dalej z górki. Solace to już motywacyjny strzał z haubicy prosto w ryj, tak samo zresztą New Waves, które niedawno doczekało się teledysku i zostało trzecim singlem. Cała tematyka i sposób w jaki przedstawiono tytułowy „odwyk” to absolutnie główny bohater tego albumu. To nie zdarza się często, ale EPka naprawdę zyskuje potężnie na wartości gdy decydujemy się na posłuchanie jej od początku do końca. Każdy z pięciu utworów jest jednym z pięciu etapów historii, przez którą brnie się jak przez dobrą książkę, i która na koniec zostawia nas z poczuciem motywacji i gotowości do działania.

Recovery jest absolutnie jednym z najlepiej napisanych albumów w 2018 roku i z pewnością na dłużej zagości na moich playlistach. Miałem okazje wypytać o dalsze plany i wiem, że longplay już się tworzy (czekam niecierpliwie!), ale zanim ujrzy światło dziennie minie jeszcze trochę czasu. Tymczasem całkiem niedawno, bo 9.11, premierę miał album kompilacyjny Songs That Saved My Life, który ma otworzyć oczy społeczeństwa na problem szeroko-pojętego zdrowia psychicznego i depresji, a na którym znalazła się muzyczna interpretacja Walijczyków utworu Crawling, który w oryginale nagrał słynny Linkin Park. Piekielnie bałem się tego covera, ale wyszło obłędnie i jestem absolutnie zachwycony.

(Nawiasem mówiąc to muszę nieśmiało przyznać, że mój komentarz-laurka jest najbardziej plusowanym wpisem pod utworem :) )

A w dorobku Dream State znajduje się jeszcze jeden mini-album, Consequences, który różni się przede wszystkim tym, że jest nieco mniej dopieszczony w mixie i postprodukcji. Głos CJ nie jest tak soczysty, często zagłuszany przez wciąż ostre, ale zlewające się miejscami w jedno gitary. I choć polecam przyjrzeć się przede wszystkim albumowi z 2018 roku to takie utwory jak Try Again mogłyby śmiało wlecieć na longplay i wcale nie odstawałyby poziomem.

„My son, Jamie, plays drums”

Walijczycy byli absolutnie wspaniali na koncercie, jedyne czego żałuję to tego, że sam set trwał może 30 minut i zmieściło się w nim jedynie 6 utworów, ale biorąc pod uwagę wciąż ubogi dorobek zespołu — można wybaczyć. Nie będę się zbytnio rozpisywał o samym gigu, bo jestem zdania, że takie rzeczy są po prostu nie do opisania, za to skupię się bardziej na wydarzeniach dziejących się po tej półgodzinnej uczcie. A zaczęło się od stoiska z merchem; mnóstwo ciuchów sygnowanych logo, tytułami piosenek czy chwytliwymi one-linerami i właśnie jedna, konkretna z cytatem zawartym w tytule tekstu przypadła mi do gustu najbardziej. Zapłaciłem, podziękowałem, wrzuciłem na siebie i nie dalej jak 10 minut później, gdy Endless Heights zaczynało swój bal na scenie, poczułem pukanie w ramie. Starszy mężczyzna, ubrany w bluzę Dream State, mówił coś do mnie, wskazując na moją koszulkę, ale w całym tym hałasie dałem radę wyłapać tylko pojedyncze słowa i w całej tej szarpanej dyskusji najbardziej użyteczne były kciuki. Chwilę później poklepał mnie przyjacielsko po plecach i odszedł do baru.

Dream State to czysta energia i pasja; głos CJ jest tak nasączony emocjami, że wciąż w losowych momentach słuchania ich albumów potrafię zalać się ciarkami

Dream State to czysta energia i pasja; głos CJ jest tak nasączony emocjami, że wciąż w losowych momentach słuchania ich albumów potrafię zalać się ciarkami

I zapaliła mi się lampka, bo tam czekała na niego 3-osobowa grupka rówieśników, tak samo jak on wystrojona w merch Dream State. Szybko wykluczyłem operację nerki i wpierdal po koncercie, ale zerkałem na nich z zaciekawieniem raz po raz. „Hej, a co jeśli on nie mówił do mnie po Polsku?” — przyszło mi wtedy na myśl, choć teraz wydaje mi się to oczywiste. Wątpliwości rozwiała — tutaj strefa domysłów, bo z ekscytacji zapomniałem wypytać — przyjaciółka ów mężczyzny, która po chwili podeszła do mnie, by wymienić uściski i pogadać chwilę o wspólnej pasji. I moje podejrzenia co do języka potwierdziły się; nie wiem czy akurat Endless Heights mieli przerwę w graniu, czy może brzdękali jakieś spokojniejsze brzmienia, a może po prostu nauczony doświadczeniem sprzed kilku minut bardziej skupiłem się na słowach rozmówcy, ale dokładnie rozumiałem i prowadziłem swobodną dyskusję z fanką Walijczyków.

Kiepska jakość, ale najważniejsze widać; uradowane mordki i wspaniała atmosfera tego pokoncertowego spotkania z innymi fanami

Kiepska jakość, ale najważniejsze widać; uradowane mordki i wspaniała atmosfera tego pokoncertowego spotkania pod barem z rodziną Dream State

I nim się obejrzałem stałem już z całą grupką pod barem i dyskutowałem o koncercie, i słuchałem jak niewielu fanów ma kapela poza ojczyzną, i robiłem fotki, bo w sumie udzielił mi się ich entuzjazm. A gdy już chwilę pogadaliśmy, mężczyzna który jako pierwszy podszedł do mnie, wypalił petardą jakiej się nie spodziewałem, mimo że wszystko na to wskazywało (bo niby co grupka fanów Dream State robiła w klubie w Warszawie, tak daleko od ojczyzny?): „Mój syn, Jamie, gra na perkusji”. No tak, wszystko się zaczęło układać w całość i nabierać sensu — to nie przypadkowi sympatycy, którzy akurat znaleźli się w stolicy, a rodzina zespołu (i znów, kurde, zapomniałem wypytać dokładnie o resztę tej wesołej ekipy), która wspierała młodych ludzi w ich pierwszej tak poważnej trasie koncertowej. „Przyjdzie tu niedługo, żeby z nami pogadać. Chcesz go poznać? Chcesz poznać całą kapelę?”.

Przed koncertem liczyłem może na jakąś kostkę do gry, albo piątkę pod sceną z CJ, ale w najśmielszych marzeniach nie liczyłem, że będę miał okazję z nimi pogadać. I to nawet nie jako fan i artysta, tylko jako ziomek ojca i syn ojca. Chwilę później faktycznie wpadł Jamie, pogadaliśmy chwilę, choć w akompaniamencie wciąż grającego Endless Heights nie było to łatwe. Więc spytał mnie tylko czy będę się gdzieś tu kręcić i słysząc pozytywną odpowiedź odszedł na chwilę, mówiąc że za chwilę wróci. A potem już z górki. Nie minęło 5 minut i razem z Rhysem, gitarzystą, wpadli do klubu i zgarnęli mnie pod kapelowego busa gdzie czekała cała ekipa razem z ferajną poznaną pod barem.

Kilka uścisków później, kilka zbitych piątek dalej, wymienionych komplementów (nie, serio, mam wrażenie, że jedyne co byłem w stanie z siebie wypluć to same pochwały i wyrazy uznania, ale nie żałuję, niech wiedzą jak wspaniali są). kilka fotek później dotarło do mnie jak durny jestem, że poszedłem tam sam, wiedząc jak mojej przyjaciółce podobał się koncert (na swoje usprawiedliwienie mam to, że nie widziałem jej rozmawiając pod barem z ojcem Jamiego :) ). Chwyciłem więc za telefon i przedzwoniłem na szybko, a  cały proces gloryfikacji Dream State odbył się na nowo gdy ta dotarła do nas, pozbijała piątki i wymieniła uściski z bandą etc.

 

 

 

Epilog

I mógłbym tak się rozpisywać jeszcze kilka akapitów, ale chyba odpuszczę, bo prawdę mówiąc nie o to tutaj chodzi. Chodzi o sam fakt spotkania ludzi, których muzyka tak bardzo inspiruje i napędza. Potem w domu, po tym krótkim czasie spędzonym z Dream State, w głowie odbywałem mnóstwo dyskusji, wymyślałem setki pytań, wpadałem na tysiące uwag i wtrąceń, ale gdyby przyszło co do czego to i tak uważam, że to było najwspanialsze (a przynajmniej czołówka) doświadczenie w moim krótkim życiu i nie zamieniłbym go na nic innego.

Dream State okazali się tak uroczo bezpośredni, tak sympatyczni i otwarci, że — choć to chyba domena artystów — byłem naprawdę w szoku. Szczere, uśmiechnięte twarze, które cieszyły się tak samo jak ja (nie, no dobra, nie aż tak), że tak daleko od swojego domu, na swojej pierwszej trasie koncertowej po Europie mają fanów. A że dla mnie to był pierwszy raz, gdy spotkałem ludzi, których traktuję bądź co bądź jako idoli, to pewnie będę wspominał to doświadczenie do końca życia.

Bookmark the permalink.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *