Best of the best: Albumy muzyczne

Za serię z rankingami zabieram się od właściwie początku istnienia bloga; zawsze miałem słabość co numerków, cyferek, pozycji, ocen i choć ostatnio ta obsesja nieco zanika to nadal lubię od czasu do czasu poukładać coś podług własnego widzimisię.


I będę starał się ułożyć ten ranking najzwięźlej jak potrafię, ale najpierw chciałem zamknąć się w 10 najważniejszych albumach, potem w 30, a z bólem skończyłem ostatecznie na 40, więc musicie mi wybaczyć, ale lepiej przygotujcie sobie jakąś kawę i poszukajcie kawał jakiegoś ciacha, bo zapowiada się kolejny tekst-potwór

Oczywiście chyba nie muszę wspominać, że to ranking czysto subiektywny. Nie wybrałem najlepszych, nawet nie ulubionych, tylko najważniejsze albumy, jakie kiedykolwiek słuchałem (niech będzie, że w całości i więcej niż 10x). Pewnie wiele razy się zdziwicie, ba! Ja sam przy kompletowaniu wstępnej listy byłem parę razy zaskoczony. No i nie zwracajcie aż takiej uwagi na pozycje, to tylko pretekst do wyboru.


Aktualizacja

Ale zaraz, zaraz, a co to? Czyżby aktualizacja? Ano aktualizacja.

Rok 2019 to był wspaniały rok by być fanem metalcoru (i nie tylko) i nie mogłem nie poczuć, że był to pierwszy od dawna rok, w którym naprawdę byłem od samego stycznia na bieżąco z tym co w świecie muzyki piszczało, świszczało i łoiło na bębnach.
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że przez większą część mojego życia słuchałem muzyki w dużej mierze dla samego słuchania. Zwłaszcza widoczne było to w czasach świetności portalu LastFM, staty z którego czciłem jak bóstwo i przez które tak często łapałem się na słuchaniu tego co akurat było za nisko w moich charstach, zamiast tego co faktycznie chciałem słuchać. Dochodziło do sytuacji, w których męczyłem się słuchając zespołu, który po prostu był za nisko w moim miesięcznym rankingu, albo nie odsłuchiwałem utworów do końca, bo po co, skoro po połowie piosenki LastFM i tak zaliczał kawałek jako odsłuchany. Rzuciłem to cholerstwo już dawno, ale dopiero pod koniec 2018 roku, wraz z rozpoczęciem intensywnego giglife zauważyłem, że faktycznie zaczynam się kierować bardziej sercem i rozumem przy tworzeniu playlist niż jakimiś idiotycznymi rankingami. I dzięki temu te drugie w końcu zaczęły być wiarygodne i miarodajne.

Nie pamiętam kiedy ostatnio trafił się rok, w którym naprawdę z ręką na sercu mogłem przyznać, że przesłuchałem tak wiele nowego (ale nie tylko!) materiału i zapoznałem się z każdą premierą (ale nie tylko!) jaką chciałem, dlatego z czystym sumieniem chcę zaktualizować ranking najlepszych albumów: miało być 10, później 30, skończyło na 40, ale złe licho mnie tknęło i jednak dobiję do 50. Zapraszam do lektury.


 

 

50. Submersed – In Due Time (2004)

Ukłon w stronę mojego raczkującego gustu muzycznego. Submersed urzekli mnie przede wszystkim wspaniałym, gitarowym prowadzeniem całego longplaya. In Due Time może i nie wywrócił sceny altern-rockowej do góry nogami, ale skoro przy jego produkcji maczał palce Mark Tremonti to nie miał prawa nie zyskać miana kultowego w niektórych rejonach tej sceny. I ja należę do tych, którzy stawiają album w czołówce gatunku, z obiegu w którym wypadłem dawno temu, przez chociażby brak tak charakterystycznych brzmień jak Submersed. Donald Carpenter, wokalista, po rozpadzie grupy próbował swoich sił (i nadal chyba próbuje) w innych projektach, ale nigdzie już nie brzmiał tak fantastycznie jak na albumie z 2004 roku (i zwłaszcza na kapitalnym numerze, You Run, które jest i zawsze będzie definicją perfekcyjnego guitar-worku w alternatywie/grunge’u)

Największe plusy: guitar-work, guitar-wokr i jeszcze raz Donald Carpenter

Stand-outy (będę pomijał ten jeden z góry, bo po co dwa razy): Hollow, Flicker, Dripping

49. The Devil Wears Prada – The Act (2019)

O The Devil Wears Prada będzie jeszcze sporo niżej (spoiler!), ale ich najnowszy longplay to pozycja niebywała. Pierwsze single zmiotły mnie z planszy, pierwsze odsłuchania to moja jednogłośna opinia: „album roku i najlepsze dzieło Prady”. Hype opadł jednak kilka tygodni po premierze. To nadal świetny longplay, możliwe że najbardziej dojrzała kompozycja kapeli, ale wciąż w ich dyskografii znajduję albumy, do których wracam częściej i z większym zapałem. The Act bardzo różni się od pozostałych pozycji w dyskografii zespołu: jest bardziej ponury, brudny, choć mniej tu agresywnych i ciężkich partii, ale przez to chyba jeszcze bardziej klimatyczny i gęsty.

Największe plusy: dojrzałość i pójście jeszcze bardziej w kierunku własnego brzmienia

Stand-outy: Lines of Your Hands, Please Say No, The Thread

48. Bleed From Within – Fracture (2020)

Podczas gdy cały metalcore odchodzi od old-schoolu i kieruję się w stronę brzmień progresywnych i elektronicznych (co wcale mi nie przeszkadza, bynajmniej), Walijska grupa ten old-school traktuje jako swoją największą siłę i serwuje album, który poniekąd przypomina wydawnictwa z czasów świetności gatunku i oferuje mix corowego fundamentu i thrashowej inspiracji, co zresztą widać chociażby w sekcji komentarzy, gdzie o najnowszych singlach zespołu mówi się jak o nieślubnym dziecku dwóch wyjadaczy: Parkway Drive i As I Lay Dying. Już samo intro utworu rozpoczynającego longplay wprowadza nas w klimat, dalej jest wcale nie gorzej. Zdecydowanie jeden z najlepszych albumów 2020 roku

Największe plusy: powiew świeżości w old-schoolowym wydaniu

Stand-outy: Night Crossing, Fracture, For All To See

47. Moa Lignell – Ladies’ Man (2015)

Moa Lignell w 2011 roku zajęła 3. miejsce w szwedzkiej edycji Idola. Pierwszy album zawierał mnóstwo chwytliwych radiowców i był bardzo przyjemny w odbiorze, ale dopiero Ladies’ Man z 2015 roku wepchnął artystkę do świata akustycznej wrażliwości, w której tak dobrze się odnalazła odpuszczając nieco popowe naleciałości i skupiając się na brzmieniu bardziej wyważonym, emocjonalnym i osobistym, które tylko uwydatnia jej dojrzały i ciepły typ wokalu. Tym bardziej szkoda, że ten album nie zdobył już takiego uznania i nie był tak popularny jak debiut; strzelam, że Moa jest jedną z dwóch artystów w tym rankingu, których fanów Polsce można policzyć na palcach jednej ręki.

Największe plusy: akustyczna podróż w krainę ukojenia, warto nabijać odtworzenia na Spotify to może jeszcze kiedyś coś nagra

Stand-outy: Ladies’ Man, If I Were Her, Old Town

46. Thousand Below – The Love You Let Too Close (2017)

–tu coś będzie i dalej też coś będzie–

Największe plusy: wokalne przejścia ze screamów w czyste, melodyjność

Stand-outy: The Love You Let Too Close, No Place Like You, Tradition

45. Saosin – Saosin (2004)

Saosin na zawsze ma miejsce w serduszku za swój pierwszy album długogrający, który jako pierwszy 15 lat temu przedstawił mi kładkę między alternatywą, a metalcorem oferując muzykę, którą śmiało można określić mianem post-hardcoru z naleciałościami obu wspomnianych gatunków. Wydawnictwo szalenie chwytliwe i melodyjne, a jednocześnie miejscami agresywne, ostre, przyśpieszające gdzie trzeba i zwalniające za każdym razem gdy zaszła taka potrzeba. Po dziś lubię odpalić ten album w całości i wbrew nazwie tego tekstu nie o każdej pozycji z tych 40 mógłbym to z takim przekonaniem powiedzieć. Saosin może i nieco się zestarzał, może należy do nieco zapomnianego podgatunku, ale to wciąż jeden z najrówniejszych albumów jakie miałem okazję posłuchać i mimo upływu lat nadal broni się brzmieniowo w natłoku kuzynów, którzy po przejściu przez kładkę zagospodarowali miejsce między dwoma brzegami po swojemu.

Największe plusy: moje wewnętrzne emo się zawstydziło, proszę dalej

Stand-outy: Some Sense of Security, Sleepers, It’s Far Better to Learn

44. Ice Nine Kills – The Silver Scream (2018)

Ice Nine Kills od dawna mieli swój niepodrabialny styl, ale próba przełożenia kilku najważniejszych filmów kina grozy na ekrany tele scenę metalcoru okazała się strzałem w 10. Album zawiera muzyczne interpretacje takich klasyków jak chociażby IT (IT is the End, utwór kończący) z wspaniałym wykorzystaniem… klaksonu używanego przez klauna, Edward Nożycoręki (The World In My Hands) z moim ulubionym tekstem na całym longplayu czy Lśnienie (Enjoy Your Slay) z… no właśnie, wspaniałą grą słów napędzającą cały utwór. I naprawdę nie mogę się nachwalić z jakim (nie)udawanym szaleństwem w głosie Spencer wbija się w niektóre screamy na albumie.

Największe plusy: tematyczna innowacja, jak przyśpiesza i zahacza o deathcore to wbija niczym żukiem w stragany

Stand-outy: Stabbing in the Dark, Merry Axe-Mass, Thank God It’s Friday

43. Staind – The Illusion of Progress (2008)

Ze Staind to mam w ogóle dziwnie. Aaron Lewis był — i chyba wciąż jest — w czołówce moich ulubionych wokalistów, a sam zespół stworzył ogromną część mojego muzycznego fundamentu. I The Illusion of Progress nie jest ich najcięższym albumem, nie jest najbardziej rozbudowanym, nie jest najbardziej popularnym, ani z niego nie pochodzą największe przeboje, a myślę że gdybym się naprawdę głęboko zastanowił to przyznałbym, że nawet dla mnie nie jest ich najlepszym albumem, ale gdy patrzę na listę utworów to wiem, że jest tym albumem, który chcę wyróżnić. Przedostatni album w dorobku amerykańskiej grupy jest chyba najbardziej, hm, delikatny? ujmujący? emocjonalny? Oczywiście to wszystko przymiotniki nacechowane subiektywnymi odczuciami, ale spośród całego ich dorobku mam właśnie do tego wydawnictwa największy sentyment.

Największe plusy: emocjonalne smuty w altern-rockowym brzmieniu, serio pytacie?

Stand-outy: Pardon Me, Lost Along The Way, Raining Again

42. Godsmack – Faceless (2003)

Fascynacja brudnym, grungowym brzmieniem to dość krótki epizod w moim muzycznym życiu; właściwie żaden zespół, który odważnie określał się tym mianem nie utrzymał się w czołówce na dłużej, ale akurat do Faceless od Godsmack po dziś dzień lubię wracać. Hipnotyzujące, ciężkie gitarowe riffy, klimatyczne bębny nieco efekciarskiego Larkina i Sully Erna z agresją i bólem wpisanymi w szorstkich wokalach. I teraz gdy to pisze i zerkam na datę wydania to ogarnia mnie lekkie przerażenie, że tyle czasu minęło od Straight Out Of Line, jednego z moich utworów otwierających. Zwłaszcza że to ostatni album Godsmack, który lubię od początku do końca.

Największe plusy: z głośników tak zajeżdża brudnym grungem, że każdy kuc na mieście wita cię przez następne dwa tygodnie

Stand-outy: Faceless, Re-Align, I Stand Alone

41. The Devil Wears Prada – With Roots Above And Branches Below (2009)

O tym jak ważnym zespołem jest dla mnie kapela z Ohio wie chyba każdy kto kiedykolwiek rozmawiał ze mną o muzyce dłużej niż 5 minut. I choć album z 2009 roku nie jest w 100% tym za co pokochałem Hranicę i załogę to jednak pojawił się w momencie, gdy zaczynałem interesować się cięższym i żwawszym graniem i od razu z buta wjechał do mojego corowego panteonu. Kompozycyjne szaleństwo, agresywne łamanie tempa, ostre riffy, obłędne in and outy Hranici i czyste partie DePoysera: to wszystko po prostu brzmi (nie dla każdego niestety). Chłopaki w tamtym okresie nie przebierali w środkach i ładowali na pakę właściwie wszystko co miało im pomóc stworzyć jeden z najlepszych albumów w historii gatunku.

Największe plusy: jako największy wyznawca religii TDWP czuję się urażony, ale niech będzie, że łamanie schematów, których kurczowo trzymali się koledzy po fachu

Stand-outy: Assistant To The Regional Manager, Dez Moines, Gimme Half

40. Sully Erna – Avalon (2009)

Ciut wyżej wspomniałem Ernę i jego album z Godsmackiem, ale dopiero gdy kilka lat później usłyszałem Avalon zauważyłem jak wspaniałym artystą jest Erna i jak wspaniałą wizję muzyczną posiada w swojej głowie. Tym razem bez perkusyjnych pościgów, bez ciężkich bloków gitarowych, bez śmigania po gryfie w poszukiwaniu brudnego riffu, bez agresywnego basu ale za to z pianinem Erny, wiolonczelą Iriny Chirkovej i mnóstwem innych instrumentów, które nadają solowemu albumowi nowej głębi i unikalnego brzmienia. Wokalista skompletował tu wspaniałą ekipę, która swoją muzyką w pełni oddaje to co Sully’emu leżało na sercu w momencie komponowania albumu.

Największe plusy: instrumentalne aranżacje, otwartość Erny na różne brzmienia, namacalnie osobiste teksty

Stand-outy: 7 Years, Broken Road, My Light

39. LANDMVRKS – Fantasy (2018)

Francuska kapela dość szybko wkroczyła do mojej chcę-zobaczyć-na-żywo listy, bo raptem po 3 miesiącach od wskoczenia na hype-train wskoczyłem na intercity-train i pojechałem do stolicy, żeby doświadczyć tego metalcorowego złota na koncercie w Proximie. Lądoweznvki jedynie otwierały ten gig, grając najkrótszy set z wszystkich 4. zespołów (moje ukochane The Worst of You and Me ostatecznie nie znalazło się na setliście :((( ), ale po samym secie złapałem na chwilę Flo, wokalistę, zamieniłem parę słów (obiecał wrócić z The Worst of You and Me :)))), a gdy moje dwie przyjaciółki dwa dni później pozdrawiały go ode mnie na koncercie w Krakowie to z uśmiechem na twarzy opowiadał im jak wychwalałem mostek, niespodzianka, The Worst of You and Me (ale słusznie, to jest jedno z najlepiej napisanych bridge/outro w muzyce, same emocje, ciarki i dreszcze). Sympatyczna sytuacja i właściwie sama w sobie mogłaby być powodem dla którego ten longplay jest jednym z najważniejszych dla mnie krążków, ale on naprawdę broni się jakościowo i jest powiewem świeżości w dość generycznym gatunku. I to właśnie Flo jest tym powiewem: gość momentami leci na takim flole, że czapki z głów, idealnie jego ciągoty do hip-hopu odnalazły się w metalcorowych mostkach i breakdownach.

Największe plusy: Flo na flole, mostek The Worst of You and Me i to że Flo obiecał The Worst of You and Me

Stand-outy: The Worst of You and Me, Scars, Blistering

38. Imminence – Turn The Lights On(2019)

Imminence to szwedzka grupa, która obok wspomnianego wyżej Landmvrks w ostatnich miesiącach najodważniej przypomina mi dlaczego tak kocham metalcore i daje nadzieję na dalszy rozwój tego gatunku. Do kapeli przylgnęła niestety troszkę krzywdząca łatka rip-ofu z Architects, co wg mnie jest absurdalną głupotą; między inteligentną inspiracją i bezczelną zrzynką jest mnóstwo miejsca, które Szwedzi idealnie wykorzystali pod stworzenie najlepszego albumu w swoim dorobku, łączącego zarówno te ciężkie, surowe brzmienia z debiutu, ale też chwytliwe, melodyjne partie z ostatniego longplaya. I może Eddie Berg brzmi nieco jak Sam Carter, bo używa tej samej techniki screamu, może niektóre klawiszowe wstawki czy ambientowe tła przypominają te z Holy Hell, ale to jest album, na którym w mostkach pojawiają się aranżacje skrzypcowe, który kończy się chwytającą za serducho balladą wygraną na pianinie i która tekstowo porusza zupełnie inne rejony niż Architekci kiedykolwiek, a dla mnie warstwa tematyczna jest równie ważna jak ta stricte brzmieniowa. Turn The Lights On zyskuje w moich oczach z każdym odsłuchem i nie mogę się doczekać kolejnego wydawnictwa, która tak sprawnie dołączy do #teamsmyczki jak zrobili to Szwedzi.

Największe plusy: chciałem napisać, że obłędnie wplecione skrzypki w odpowiednich fragmentach, ale na dobrą sprawę to tylko przystawka, bo tutaj wszystko po prostu klika

Stand-outy: Infectious, Paralyzed, The Sickness

37. Lana Del Rey – Honeymoon (2015)

Wszyscy dobrze wiemy kto jest dla mnie wzorem około-popowego, melancholijnego grania z akustycznymi wstawkami (kto pomyślał o Demi Lovato ma kopa w dupę). Ale nim nastało światło (OOOOuuuu, najlepsza gra słów na tym blogu zawsze z udziałem Lights) była Lana Del Rey. Te sentymentalne aranżacje, ta, no własnie, melancholijna barwa głosu Lany, te wszystkie niebanalne instrumenty jak chociażby melotron czy czelesta, które tworzą ciepłe, nieco depresyjne, ale jednak ujmujące i refleksyjne tło, a które zgrabnym slalomem łączą elektroniczne, synthowe brzmienie z tym bardziej naturalny. Honeymoon odpalam zawsze gdy chcę po prostu ukoić zszargane nerwy, bez zbędnego wgryzania się w teksty (które bynajmniej nie są złe!).

Największe plusy: Nic nie działa na mnie tak kojąco jak okłady z Lany Del Rey.

Stand-outy: Swan Song, Honeymoon, Terrence Loves You

36. Lostprophets – Start Something (2004)

Chyba najbardziej kontrowersyjna pozycja w całym zestawieniu; o Lostprophets pisałem już tutaj i nie chcę za bardzo się powtarzać. Fakt jest taki, że w 2004, gdy dopiero zaczynałem pomału interesować się muzyką, walijska grupa osiągnęła idealny złoty środek i pod przykrywką nu-metalu, emo, post-hardcoru i alternatywy dobijała się do bram mainstreamowych, niemal popowych kompozycji z wykorzystaniem klawiszy i melodyjnych do bólu refrenów. Start Something to dla mnie po dziś dzień definicja energii i werwy, którą tak sprawnie tworzą wykrzykiwane przez całą załogę chórki. To wciąż kawał historii i jeden z pierwszych pozycji do których dorwałem się po zapoznaniu się z internetem i nic mi nie odbierze tej szczypty sentymentu i brzmienia, które trafia w sam środek mojego muzycznego serducha. Nawet fakt, że Watkins to podła, obrzydliwa szumowina.

Największe plusy: nostalgia przywieziona pod nos taczką, energiczne refreny, pierwiastek stopotupaniogenny

Stand-outy: Burn, Burn, To Hell We Ride, Goodbye Tonight

35. As I Lay Dying – An Ocean Between Us (2007)

A skoro już jesteśmy przy podłych kreaturach to Tim Lambesis wyszedł z więzienia i znów zaczął nagrywać z As I Lay Dying. I choć nowe single też trzepią konkretnie to jednak An Ocean Between Us to dla mnie niedościgniony wzór jeśli chodzi o ten klasyczny metalcore z ostrymi riffami, młóceniem w podwójną stópkę, rzyganiem w zwrotkach i melodyjnymi śpiewami w refrenach. Tu nie ma żadnej kompozycyjnej wirtuozerii, żadnych progresywnych wstawek i innowacyjnych rozwiązać, ale co z tego, skoro gdy słyszę metalcore to mam w głowie pędzące intro do The Sound Of Truth czy Nothing Left

Największe plusy: że jak wjeżdżają niektóre szlagiery to sąsiedzi specjalnie dzwonią po policję, żeby posłuchali razem z nami

Stand-outy: Nothing Left, Forsaken, I Never Wanted

34. Counterparts – You’re Not You Anymore (2017)

Pierwszy album w zestawieniu, który znaczy dla mnie więcej w warstwie tekstowej niż tej melodyjnej. Mooooże udałoby mi się podciągnąć tutaj Imminence ze swoim Turn The Lights On, ale Szwedzi postawili mocno na melodyjność, tymczasem kanadyjska grupa tłucze w gary ile fabryka dała tworząc ciężkie, ponure kompozycje przyprószone agresywnym, wkurwionym wokalem Brendana. Do You’re Not You Anymore musiałem porządnie przysiąść, przełamać kilka gatunkowych barier, ale kiedy już siadło to nie było czego zbierać. Plus miałem okazję widzieć ich na żywo na swoim pierwszym koncercie z moim obecnym core-crew, a to że nie poznaliśmy gitarzysty na ulicy to zupełnie o niczym nie świadczy.

Największe plusy: tematyczno-emocjonalna petarda z gatunku tych hukowych, rozrywa na strzępy gdy trafi gdzie trzeba

Stand-outy: Bouquet, Swim Beneath My Skin, No Servant of Mine

33. Haste the Day – Attack of the Wolf King (2010)

Attack of the Wolf King zaatakował z zaskoczenia, ale zaatakował w momencie, gdy moja miłość do metalcoru w pełni rozkwitała i otaczałem się takimi pionierami jak All That Remains, August Burns Red czy wspomniane wyżej The Devil Wears Prada i As I Lay Dying. Choć Haste the Day kroczyło raczej własnymi ścieżkami to na albumie z 2010 roku czuć naleciałości typowe dla – zwłaszcza – August Burns Red. I to nadal jest Haste the Day, ale zbliżenie się do klasycznego, rzekłbym nawet nieco generycznego brzmienia wyszło chłopakom na dobre. I gdy słyszę metalcore to mam w głowie pędzące intro do The Sound Of Truth, ale gdy się głębiej zastanowię to mam przede wszystkim Attack of the Wolf King – jeden z najrówniejszych i najbardziej kompletnych albumów w historii gatunku, z którego naprawdę ciężko wybrać mi najlepszy utwór.

Największe plusy: nie mam pojęcia co wpisać w Stand-outach

Stand-outy: no i co się cieszysz? Travesty, Merit for Sadness, The Quiet, Deadly Ticking

32. Lana del Rey – Norman Fucking Rockwell! (2019)

Największe plusy: –tu coś będzie i dalej też coś będzie–

Stand-outy: –tu coś będzie i dalej też coś będzie–

31. Oh, Sleeper! – Bloodied / Unbowed (2019)

Największe plusy: –tu coś będzie i dalej też coś będzie–

Stand-outy: –tu coś będzie i dalej też coś będzie–

30. Architects – Holy Hell (2018)

Złośliwi twierdzą, że Architects grają non stop to samo i od dobrych kilku albumów jadą na brzmieniu, które przyniosło im ponadprzeciętną — jak na wciąż niszowy gatunek — popularność, a ja pytam: Co z tego? Skoro robią to lepiej niż 99% sceny corowej to niech sobie nawet zjadają własny ogon zwłaszcza, że poruszają bardzo osobistą, emocjonalną tematykę i trafiają w uczucia nawet najtwardszych gagatków. Holy Hell to pierwszy album nagrany po śmierci Toma Searle, który przegrał długą batalię z nowotworem. I Holy Hell jest albumem, którym reszta zespołu próbuje znaleźć zrozumienie, podziękować i zapewnić że Tom na zawsze będzie w ich i naszej pamięci, ale przede wszystkim jest albumem, którym reszta zespołu chce znaleźć siłę by ruszyć do przodu. Napakowany one-linerami i follow-upami do poprzedniego wydawnictwa tworzy niesamowitą więź w warstwie tektowej i w całej tej emocjonalnej otoczce pozostaje wciąż jednym z najlepiej brzmiących albumów w gatunku: ciężki, ale melodyjny, miejscami niepokojąco śpiewny i czysty, ale nigdy nie przekraczający granicy kiczu; to wciąż metalcore z krwi i kości i najlepszy przykład tego jak można samym tylko brzmieniem stworzyć niemalże sub-gatunek (vide Imminence). A mostek w Royal Beggars to najlepszy fragment w corze od czasu mostku w The Worst of You And Me.

Największe plusy: emocjonalna, osobista wycieczka i próba odnalezienia ukojenia po utracie bliskiego przyjaciela i brata

Stand-outy: Hereafter, Damnation, Dying to Heal

29. Demon Hunter – Extremist (2014)

Ooo jak ja uwielbiałem Demon Hunter za gówniarza; ciężkie jak czołg, ale przy tym całkiem gibkie i zwrotne w refrenach utwory, głęboki i gniewny scream Ryana Clarka, który przeradzał się w sympatyczne podśpiewywania w czystych partiach. Niedawno zauważyłem, że amerykanom przypięto lata temu łatkę metalcoru, zanim ja w ogóle wszedłem z buciorami w ten gatunek. Sam nie wiem, może dlatego ich starsze albumy już mi tak nie smakują? Surowe, troszkę niedopieszczone w produkcji. Niemniej odpaliłem sobie z ciekawości ich opus magnum i — może nie w kategorii metalcoru — ale to nadal jeden z najlepszych albumów, jakie miałem okazję posłuchać. To wciąż Demon Hunter, może nieco ugrzeczniony i już nie tak agresywnie napchany screamem Clarka, no i tym razem z doszlifowanym, wymuskanym brzmieniem, którego mi tak brakowało na pierwszych albumach. Od jakiegoś czasu nie potrafię się odnaleźć w 100% w tym uber-katolickim niemal-grafomaństwie, ale w przypadku Extremist (i Attack of the Wolf King czy nawet With Roots Above And Branches Below, to swoją drogą) nie mam żadnego problemu by rozkoszować się tym longplayem, czego nie mogę powiedzieć o kilku starszych wydawnictwach tego zespołu.

Największe plusy: taki metalcore tylko że nie metalcore, czyste Clarka i chwytliwe hooki

Stand-outy: Gasoline, What I’m Not, One Last Song

28. Breaking Benjamin – Phobia (2006)

Po krótkiej przerwie powrót do korzeni mojego gustu muzycznego i albumu, który do porzygu katowałem, gdy jeszcze moja muzyczna świadomość zaczynała się i kończyła na tej nowoczesnej, radiowej, rockowej alternatywie. Breaking Benjamin to chyba pierwszy zespół, którego albumy zawsze jednym tchem wymieniam gdy pytają mnie o moje debiutanckie zakochanie w muzyce. Phobia teraz po latach może nie jest już dla mnie taką wirtuozerską rewolucją jak niemal 15 lat temu, ale wciąż brzmi zaskakująco dobrze i równo, a w mieszance z doskonałym głosem Bena i jego łatwością w tworzeniu ujmujących hooków naprawdę sprawia wrażenie jakby w ogóle się nie zestarzałą i myślę, że w alternatywnej wersji naszego świata, w której Breath czy Diary of Jane powstaje w 2019 roku miałaby szanse zawojować amerykańskie radiostacje.

Największe plusy: równy jak forma Daniego Parejo w 18/19, Ben to bestia jeśli chodzi o tworzenie chwytliwych numerów

Stand-outy: You, Dance With The Devil, Had Enough

27. COLD – Year of the Spider (2003)

Oj długo zastanawiałem się, który longplay amerykańskiej grupy wywarł na mnie większe wrażenie, ale gdy już odrzuciłem z bólem 13 Ways to Bleed on Stage, Year of the Spider z miejsca wskoczył na wysokie, 28. miejsce (nie zwracajcie uwagi na pozycję, my ass). Choć to co stanowiło o fenomenie poprzedniego albumu, mroczny, wulgarny wręcz klimat, nie rzuca się tak w uszy na Year of the Spider to doszedłem do wniosku, że nieszablonowy i nietuzinkowy styl Cold wciąż jest wyraźnie odczuwalny na albumie z 2003 roku. Year of the Spider dorzuca po prostu zdecydowanie bardziej przyswajalne brzmienie, nie tak gęste i niepokojące jak poprzednik, mimo że wciąż ponure, bolesne i ciężkie. I nie wiem w jak chory, piękny, zły, cudowny świat właśnie weszliśmy, ale tutaj ponure, bolesne i ciężkie robią za komplement. Scooter Ward z pewnością znajduje się w czołówce moich ulubionych wykonawców, choćby ze względu na ten smutek, który z taką łatwością przelewa na membrany moich słuchawek: Cure My Tragedy, chwytający za serducho, pełny miłości, otwarty list do Boga o ukojenie cierpienia jego siostrze chorującej na nowotwór, Wasted Years, o świadomości zmarnowanych lat (can relate) czy The Day Seattle Died, ukłon w stronę Kurta Cobaina i jego samobójczej śmierci, która wstrząsnęła światem muzyki.

Największe plusy: mroczny, gęsty, miejscami niemalże niepokojący klimat ale jednocześnie wystarczająco melodyjny, żeby nie odbić się jak od ściany

Stand-outy: Wasted Years, Remedy, The Day Seattle Died

26. Alter Bridge – Blackbird (2007)

Przy okazji In Due Time wspomniałem osobę Marka Tremontiego, mojego osobistego gitarowego guru i nielicho kreatywnego producenta. Słyszeliście co się dzieje, gdy typ nawiąże współpracę z kilkoma zdolnymi muzykami. A co się wydarzy jak zechce nawiązać współpracę z diablo uzdolnionym wokalistą z taką skalą wokali, że czapki same spadają z głów? Ano Alter Bridge. Mark Tremonti i Myles Kennedy to chyba mój ulubiony duet w muzyce, żaden nie brzmiał lepiej bez drugiego i Blackbird to taki swoisty przykład tego (i mówię zarówno o utworze jak i o całym albumie). Czasami aż głupio mi ignorować resztę kapeli, która na przestrzeni okresu z pięcioma longplayami nie zanotowała żadnych zmian personalnych, ba! Bryan i Scott współpracowali z Markiem na wszystkich albumach Creeda, ale to tylko potwierdza jak wielką różnicę robi Myles ze swoimi czterema oktawami. A Blackbird to album ze wszech miar doskonały; głęboki, dojrzały, melodyjny, ale gdy trzeba wznoszący kłęby kurzu i kuszący lekkim grunge-vibe.

Największe plusy: daje 5 gwiazdek bo Mark Tremonti zdrowo popierdala i robi niewytłumaczalne rozpierdalajace muzg trikasy fikoły i obroty a Myles Kennedy ma głos z kosmosu

Stand-outy: Blackbird, One By One, Brand New Start

25. 30 Seconds to Mars – 30 Seconds to Mars (2002)

Trochę Was wyżej okłamałem, bo zanim był Breaking Benjamin i zanim była Phobia to było jeszcze 30 Seconds to Mars i A Beautiful Lie. Do ich debiutu przysiadłem zaś jakiś czas później, gdy już przekatowałem wzdłuż i wszerz ich drugi album. I o mamo. O Breaking Benjaminie pisałem, że nie jest już taką wirtuozerską rewolucją i w przypadku pierwszego longplaya Jareda Leto i spółki mam wrażenie, że nie potrafiłbym podobnego stwierdzenia powtórzyć. Bo do tego krążka wróciłem dziś, wróciłem rok temu przy okazji tego tekstu, wracałem dwa lata temu i trzy lata temu i pewnie pięć i sześć i za każdym razem jestem zachwycony jak unikalny jest w niemal każdej warstwie ten altern-rockowy album i jak przetarł szlaki dla późniejszych wojaży amerykańskiej grupy. Absolutny fenomen. Do tego stopnia, że nie potrafię zupełnie określić jak bardzo przemawia przeze mnie nostalgia.

Największe plusy: niepodrabialny quasi-ambientowo, space-rockowy klimat, odważne brzmienie w nieodważnym gatunku

Stand-outy: Oblivion, Fallen, 93 Million Miles

24. Polar – Nova(2019)

–tu coś będzie i dalej też coś będzie–

Największe plusy: –tu coś będzie i dalej też coś będzie–

Stand-outy: –tu coś będzie i dalej też coś będzie–

23. Being as an Ocean – Waiting for Morning to Come (2017)

Gdzieniegdzie w tym tekście pisałem, że przekonanie się do jakiegoś utworu/zespołu/albumu zajęło mi wiele czasu, ale rekordzistą pod tym względem jest Being As An Ocean, Dissolve i album z 2017 jako taki. Naprawdę, nie potrafię zliczyć ile razy moja przyjaciółka wciskała mi link do tego utworu i jak wiele prób skwitowałem zwyczajnym „fajne”, „spoko”, „niezłe”; bo to nie tak, że nie lubiłem tego utworu, po prostu jest delikatna różnica między utworem niezłym, a utworem tak bardzo wyjątkowym na tak wielu płaszczyznach, który w końcu ląduje na 15. miejscu w rankingu na najwazniejszy album (nie zwracajcie uwagi na pozycję, my ass x2). Waiting for Morning to Come to kolejny, po You’re Not You Anymore, do którego trzeba podejść bardziej sercem niż uchem i mój przykład tylko to potwierdza. Można kręcić nosem na kompozycję longplaya, gdzie niemal każdy utwór poprzedza instrumentalne interlude, ale w tym jest swego rodzaju magia i unikalność. A gdy Joel wpada we flow i zaczyna swoją typową melorecytację (ojj, ile musiałem się do tego przekonywać) to naprawdę pozostaje tylko zamknąć oczy i chłonąć każdą sekundę, w oczekiwaniu na śpiewny refren Michaela i chwytające za serce puenty w tych do łez emocjonalnych tekstach. Dodatkowy punkcik za tą osobistą niszę: wspomnianą przyjaźń, zbudowaną po części na fundamencie Being As An Ocean.

Największe plusy: czekajcie, co? jak to już użyłem argumentu z grafomańst… nie, ale serio? jest limit?

Stand-outy: Alone, Glow, Black & Blue

22. Dream State – Primrose Path (2019)

–tu coś będzie i dalej też coś będzie–

Największe plusy: –tu coś będzie i dalej też coś będzie–

Stand-outy: –tu coś będzie i dalej też coś będzie–

21. Rise Against – The Sufferer & the Witness (2006)

To jest aż niesamowite jak wybiórcza jest pamięć i jak łatwo ją osukać. Musiałem dwa razy sprawdzić, żeby się upewnić czy aby Sufferer & The Witness został wydany w tym samym roku co Phobia i… no został. Zawsze byłem pewny, że fascynacja Rise Against, która potem przerodziła się w obsesję i nawet śniły mi się koncerty w Żninie, przytrafiła się na długo po ekscytacji radiową alternatywą z akapitu powyżej, a jeśli wierzyć chronologii musiało to być zdecydowanie wcześniej. Pomijając jednak te zawirowania z czasem (mogłem nie przywoływać alternatywnych światów, ehh) muszę z całą pewnością przyznać, że — choć pisałem już o tym gdzieniegdzie w tym tekście — ten album Rise Against zupełnie się nie zestarzał, wręcz nabiera nowego kolorytu po — rany boskie — niemal 15 latach. The Sufferer & The Witness jest najlepszym w ich dorobku i stoi dokładnie tam gdzie powinien stać perfekcyjny album melodic hardcorowy; mieszanka punku i wspomnianej alternatywy. Wygląda na to, że to właśnie od albumu z 2006 roku zaczęła się moja przygoda z Rise Against. No i jest to ostatni album nagrany w 100% z gitarzystą odpowiedzialnym za riffy na Prayer of The Refugee czy Behind Closed Doors, Chrisem Chassem, od tamtego czasu mimo wszystko zespół notuje delikatny, ale regularny spadek formy.

Największe plusy: definicja balansu między wszystkim co choć troszkę zahacza o melodic hardcore, Tim McIlrath w swoim prime, a i Chris Chasse wystawił sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu

Stand-outy: Ready To Fall, Injection, Under The Knife

20. Lights – Siberia (2011)

O Lights też już pisałem sporo, ale kocham tą artystkę bezgranicznie i choć mógłbym tu właściwie skopiować odpowiedni akapit z tego tekstu to tego nie zrobię. Siberia to z wszystkich albumów długogrających pozycja najbardziej eksperymentalna, najbardziej rozbudowana w warstwie instrumentalnej, najbardziej wypchana różnego typu synthami i liniami basowymi, najbardziej odważna kompozycyjnie i chyba najbardziej prywatna tekstowo w dorobku artystki, z kilkoma wspaniałymi quasi-balladami; wyznaniami o smutku i depresji, które ogarniały jej życie lata wcześniej, jak chociażby Heavy Rope czy Cactus in The Valley. Gdyby nie te akustyczne plumkadła, które skradły mi serce nieco wcześniej to nie mam wątpliwości, że właśnie w Sibierii zakochałbym się najprędzej z wszystkich albumów kanadyjskiej wokalistki.

Największe plusy: najpiękniejszy szeroko-pojęty pop w historii szeroko-pojętego popu

Stand-outy: Siberia, Banner, Heavy Rope

19. Blessthefall – Hard Feelings (2018)

Czy album, który rozkwitał we mnie przez dobre pół roku zanim w ogóle zacząłem rozważać go w kontekście Albumu Roku, a który z każdym kolejnym odsłuchem tylko zyskuje w moich oczach może trafić do takiego zestawienia? Jakoś w marcu, gdy już dawno zdążyłem wybrać 10 innych AOTY stwierdziłem, że to właśnie Hard Feelings było największym pozytywnym zaskoczeniem 2018 roku i choć chwilkę mi zajęło, to nie mogę się od niego oderwać wystarczająco regularnie, by miano Albumu Roku mu przypiąć. Zawsze traktowałem Blessthefall za taki zespół, hm, próbujący. Tylko nie bardzo wiedziałem czego. Niby to core, ale niby to takie emo-smuty. Niby chcą dokręcić śrubę i zagrać agresywnie zrywając majty, ale potem wjeżdża Beau ze swoim mało-agresywnym wokalem i nic z tego. Za to Hard Feelings to definicja balansu, złoty środek, perfekcyjnie wyważony album, który w partiach Beau jest obłędnie klimatyczny, który w ciężkich partiach Jareda faktycznie dokręca śrubę, a który przy tym ma kilka dropów, breakdownów i zrywów, których nie powstydziliby się pionierzy metalcorowej sceny. I wiele razy już pisałem, nie na blogu, ale komuś mogło rzucić się w oczy. Produkcja, miks tego albumu to jest najlepsze co słyszałem od dawna. Każdy dźwięk, każda nuta, każdy czysty śpiew czy ostry scream, każda struna, każdy bęben i talerz, nawet westchnięcie Beau na Keep Me Close czy pocięty drop w mostku na Wishful Sinking – wszystko tu brzmi obłędnie dobrze, soczyście i wyraziście, że aż nieprzyzwoicie.

Największe plusy: produkcja, miks i gościnny występ Rocket Wild na Welcome Home

Stand-outy: Welcome Home, Wishful Sinking, Keep Me Close

18. Poets of the Fall – Temple Of Thought (2012)

15 lat czekałem, żeby Poets of the Fall przyjechali do Polski. Teraz, już po koncercie, gdy przypomniałem sobie dyskografię Finów i przypomniałem sobie za co tak ich kochałem od 15 lat stwierdziłem, że jest to zespół, który śmiało mógłbym wpisać do swojej ścisłej czołówki ulubionych, najlepszych i najważniejszych zespołów, mimo że w ostatnich latach i lekkiej tendencji spadkowej na najnowszych albumach często okłamywałem sam siebie, że wcale tak nie jest. Temple Of Thought nie spodobało mi się za pierwszym odsłuchem, może dlatego że w tamtym okresie wciąż byłem zafascynowany ich poprzednim wydawnictwem, ale gdy już siadło to z miejsca wskoczyło do ścisłej czołówki. Nie ma się za bardzo co o Poetach rozpisywać, nikogo nie przekonam do nich inaczej niż przez puszczenie jakiejś rzewnej ballady z hipnotyzującym, głebokim głosem Marko; oni w tym co robią są rekordowo autentyczni i nieco bardziej wyważone, bardziej, hm, akustyczne? brzmienie Temple of Thought tylko potęguje to wrażenie. Ah, no i ostatnio wracając do tego albumu na nowo rozkochałem się w grze na gitarze akustycznej. Wygranie intro do Skin nigdy nie było bardziej satysfakcjonujące, pal licho bolące palce.

Największe plusy: Grafomaństwo nigdy nie było tak piękne. Poeci

Stand-outy: Kamikaze Love, Skin, Morning Tide

17. Chevelle – Wonder What’s Next (2002)

Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że Chevelle zjadają trochę własny ogon i krążą w pętli własnych ograniczeń, ale na moim starym koncie LastFM osiągnęli zaszczytne 2. miejsce i duża w tym zasługa ich drugiego albumu długogrającego z 2002 roku. Alternatywa to, alternatywa tamto, ale prawdziwą alternatywą jest właśnie trio z Illinois, które tak zgrabnie balansuje między altern-metalem i altern-rockiem. I mogę sobie smucić, że zjadają własny ogon, blah, blah, ale jeśli ktoś od prawie 20 lat utrzymuje się na scenie i wciąż jeździ po trasach koncertowych po Stanach w towarzystwie Breaking Benjamin i Three Days Grace i na plakacie wcale nie jest dopisany najmniejszą czcionką to coś jest na rzeczy. Wonder What’s Next jest brudny, jest ciężki, jest soczysty i pełnokrwisty. Kiedyś przyznałem, że te kompozycje, całe to brzmienie i klimat, otoczka jaka roztacza to nie jest nic nadzwyczajnego, doprawdy – kilka prostych riffów, kilka akordów, ale Chevelle potrafi to sprzedać w taki sposób, że obiektywnie uważam ich za jeden z najlepszych zespołów jaki kiedykolwiek słyszałem. A gdy Pete na chwilę przestaje śpiewać swoim roznamiętniającym głosem a ociężałe gitary i tłuuuuste basy wchodzą na pierwszy plan to ja najzwyczajniej w świecie odpływam.

Największe plusy: ociężały, ale soczysty klimat osiągnięty z pozoru minimalnymi środkami

Stand-outy: Comfortable Liar, Send the Pain Below, Grab Thy Hand

16. Smile Empty Soul – Consciousness (2009)

Ze Smile Empty Soul mam trochę jak ze Staind. Każdy ich album jest równy, każdy ma do zaoferowania coś innego, ale na dobrą sprawę nie wiedziałem, który wspominam najlepiej i który zasługuje na wyróżnienie. Dość powiedzieć, że na mało popularnej stronie RateYourMusic oceniłem w skali 1-10 ich albumy na kolejno: 8, 9, 8, 9, 8 i 8. I chyba przy żadnym zespole nie miałem takiego dylematu, bo jak tu odrzucić coś co tak nieznacznie odstaje poziomem? A jednocześnie miałem wrażenie, że wciśnięcie w ten ranking dwóch albumów kalifornijskiego trio będzie lekko naciągane. Consciousness wybrałem, zanim na dobre zabrałem się za pisanie i faktycznie jest w całym tym gronie albumem, na listę utworów którego patrząc mam największy sentyment. Wcześniej gdzieniegdzie wtrącałem wstawki o brudnym graniu, ale tak naprawdę wszystko to jest niczym w porównaniu do Smile Empty Soul i choć Consciousness jest pod tym względem nieco ugrzecznione, kto wie? może i najbardziej z całego dorobku, to wciąż w swojej gęstości przebija większość około-grungowych pozycji. I teraz pisząc ten krótki akapit mam flashbacki z Chevelle: to też jest nic nadzwyczajnego, doprawdy (zresztą w obu przypadkach mówimy o trójosobowych grupach, może dlatego), ale w przypadku Smile Empty Soul mam wrażenie, że tutaj pierwszy plan to zawsze Sean Danielsen, niezależnie ile dropów i ociężałych gitar chłopaki dźwigają na plecach. I najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że Danielsen to też nic nadzwyczajnego, żaden z niego wirtuoz, ale w tym tkwi jego fenomen. Emocje jakie uzewnętrzniają się w jego głosie i tekstach są boleśnie autentyczne i niemalże namacalne.

Największe plusy: ociężały, ale soczysty klimat osiągnięty minimalnymi środkami

Stand-outy: Ban Nuys, Alone With Nothing, Don’t Ever Leave

15. Crossfade – We All Bleed (2011)

Naprawdę, obiecuję, to już jeden z dwóch albumów alternatywnych w tym zestawieniu, samemu jestem zaskoczony ile tego tutaj zmieściłem i jak wysoko niektóre z nich się znalazły, ale w przypadku We All Bleed w ogóle nie miałem wątpliwości, że to musi być i że to musi być wysoko. To trochę paradoks, bo o ile wcześniej gdzieś pisałem, ze gdy słyszę metalcore to słyszę As I Lay Dying i Haste The Day, tak teraz śmiało mogę napisać, że gdy słyszę alternatywa to słyszę Chevelle i właśnie Crossfade ze swoim We All Bleed. A paradoks tkwi w tym, że przez We All Bleed zacząłem nieco od alternatywy odchodzić. Bo Crossfade zaczynali gdzieś z pułapu Breaking Benjamina i single z debiutu pewnie dobijają miliarda wyświetleń na YT (tak naprawdę to Cold dobija do 100 mln, co i tak jest potężnym wynikiem), a Killing Me Inside na tym najbardziej oficjalnym kanale ledwo przebiło 500 tys. We All Bleed to zupełnie inne brzmienie, bardziej dojrzałe, ale też bardziej wymagające, bardziej odważne brzmieniowo i bardziej niepobłażliwe w odbiorze. Z perspektywy czasu mam wrażenie, że własnie to wydawnictwo sprawiło, że zacząłem otwierać się nieco na bardziej bezkompromisowe brzmienia, które wymagają od słuchacza docenienia kunsztu artysty w nieco większym stopniu. I niedługo minie 9 lat od czasu gdy We All Bleed zostało wydane, a wieści o nowym albumie jak nie było tak nie ma. Ed Sloan zaczął nagrywać solowo, gdzieś w sieci znajdują się jakieś teasery sprzed kilku lat, na których słychać nagrania partii gitar na nowy album, a na początku 2018 roku do grupy dołączył nowy perkusista. No ale wieści o nowym albumie jak nie było tak nie ma.

Największe plusy: w całym tym alternatywnym bajzlu zdecydowanie najbardziej odważna i wymagająca pozycja, jaką dane mi było przesłuchać

Stand-outy: Killing Me Inside, Dead Memoreis, Lay Me Down

14. Acres – Lonely World (2019)

–tu coś będzie i dalej też coś będzie–

Największe plusy: –tu coś będzie i dalej też coś będzie–

Stand-outy: –tu coś będzie i dalej też coś będzie–

13. Oliver Daldry – Judas Gap(2017)

O jak to to jest kontrowersyjna pozycja, o jak to jest kontrowersyjne. Daldry’ego poznałem jakiś miesiąc temu i jeszcze nawet nie przeszedł tej najcięższej próby, ponadczasowości, a mimo to niemal wbił się do mojego TOP10 albumów (nie zwracajcie uwagi na pozycję, my ass x3). To chyba największe zaskoczenie w historii mojego zakochania w muzyce: gość, który tworzy tak dziwnie przytłaczające utwory, smutne i osobiste, a z jednej strony ciepłe i pełne nadziei. To jest podobny casus jak w przypadku Holding Absence, o którym już nieco pisałem na tym blogu: ten album sprawia, że jednocześnie jestem smutny i szczęśliwy. Proste akustyczne brzmienia z korzeniami country czy indie i aksamitny, nieco melancholijnie-znużony głos wokalisty to mieszanka tak emocjonalna, że nawet bez warstwy tekstowej byłaby mocnym kandydatem na odkrycie roku, ale tutaj warstwa tekstowa wstrzeliła się wcale nie mniej. Niektóre one-linery z Howling Wind czy Sirens mógłbym sobie wytatuować na przedramieniu gdyby tylko starczyło miejsca i mówię to z pełnym przekonaniem. Daldry tematycznie wstrzelił się idealnie w moment, w którym wciąż byłem targany przez wątpliwości co do swojego życia, przeszłości i przyszłości i pozwolił mi zrozumieć, że „we don’t become who we are without the bruises and the scars, I think”. I już wyplułem z siebie cały ten emocjonalno-mentalny bałagan w dwóch ostatnich tekstach, ale gdybym miał wrzucać jeszcze jakieś resztki to tym razem nie Casey i nie Holding Absence, ale właśnie Oliver byłby gościem specjalnym takiego tekstu.

Największe plusy: emocjonalna lekkość łatwość w serwowaniu kontrastu między smutkiem, a szczęściem

Stand-outy: Howling Wind, Sirens, Untitled

12. Poets of the Fall – Twilight Theater (2010)

Temple of Thought jest albumem doskonałym, a mimo to Twilight Theater cenię wyżej od niego. Wydaje mi się ostatnim, który miał ten mały pierwiastek, drobną cząstkę swoistej magii, właśnie takiego artystycznego, teatralnego podejścia, które sprawiało, że przez utwór płynęło się jak przez sztukę na deskach teatru. I ktoś celnie zauważył kiedyś, że miejscami wręcz ma się wrażenie, że Marko zwraca się bezpośrednio do słuchacza jak na m.in. Heal My Wounds (Here and now with all dreams realized | Would you choose still more time to do?) albo Given And Denied (Give me back my innocence cos I wish to dream again | like I never outgrew my old playground). Uwielbiam sam koncept albumu, który przywołuję sztukę, scenę, kurtynę i inne teatralne atrybuty i stawia je jako metaforę życia, miłości i uczuć jako-takich. I właściwie czego chcieć więcej? Poets of the Fall to zespół tak doskonale czujący potrzebę delikatności i jednocześnie tak celnie wplatający fragmenty nieco ostrzejsze (oczywiście przy zachowaniu odpowiednich proporcji), że wybór nieco bardziej akustycznego brzmienia (znów: Rewind czy Given And Denied) w mieszance z anielskim głosu Marko i jego falsetów jest po prostu synonimem perfekcji.

Największe plusy: kompozycyjnie i tekstowo mój ulubiony album Poetsów, jeśli to nie jest wystarczająca motywacja to proszę opuścić tego bloga

Stand-outy: Heal My Wounds, Given And Denied, Rewind

11. Lights – Midnight Machines (2016)

Jest i Lights. Znów mógłbym się powtarzać i cytować samego siebie, więc może postaram się nieco krócej: gdybym miał komuś pokazać na przykładzie czym jest muzyka to puściłbym mu Meteorites z Little Machines, a potem odpalił akustyczną aranżację kanadyjskiej artystki. Ten album jest bezczelnie krótki i serwuje tylko dwa nowe utwory, które nie są coverami, ale co z tego, skoro pozwala odpłynąć w stan tak błogiego uniesienia, nostalgicznego i sentymentalnego świata, który chwyta cię w ramiona emocjonalnej wrażliwości i wyrozumiałości. Lights już wystawiłem tyle laurek, że każda kolejna będzie pewnie niepokojąco nudna, ale spojrzenie na muzykę tej kobiety to jedna z największych inspiracji jakie spotkałem na swojej drodze. I już nawet nie piszę tylko o muzyce; podziw dla Lights wykracza daleko ponad to.

Największe plusy: akustyczna, nieosiągalna nigdzie indziej głębia

Stand-outy: Follow You Down, Running With The Boys, Up We Go

10. Chevelle – This Type of Thinking (2004)

Trzeci powrót w pierwszej trójce najlepszej dziesiątki. Chevelle można porównywać do innych kapeli i szastać pojęciami o alternatywie na prawo i lewo, ale nikt nigdy nie zbliżył się do perfekcji tak jak zrobili to panowie z Chevelle na albumie z 2004 roku. Nawet oni sami. Wyżej pisałem, że We All Bleed to najbardziej odważna i wymagająca pozycja w szeroko-pojętym gatunku i choć nie zmieniłbym tej linijki (bo gdybym zmienił to bym zmienił) to napisałem tak tylko dlatego, że This Type Of Thinking nawet te szeroko-pojęte ograniczenia niszczy jak domek z kart, mimo że na dobrą sprawę ciągle jest tym samym Chevelle z Wonder What’s Next i każdego z późniejszych albumów co jest nieopisanym fenomenem. This Type of Thinking wraca do mnie regularnie i regularnie mnie zaskakuje swoją głębią; nie tylko tą brzmieniową, bo to dość jasne, ale też taką… wizjonerską? Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że ciągle ciśnie mi się na palce pisanie, że oni na dobrą sprawę nie są wirtuozami, a mimo to odstawiają konkurencję w tyle tworząc muzykę z jednej strony dość prostą, a jednocześnie tak unikalną i doszlifowaną, że nikt nie potrafił – w moim przypadku, darujcie sobie komentarze o Toolu – jej choćby zagrozić

Największe plusy: to samo co na Wonder What’s Next tylko 10x lepiej

Stand-outy: Vitamine R, Still Running, Another Know It All

9. Rise Against – Siren Song of the Counter Culture (2004)

I kolejny powrót, ale powoli wjeżdżamy w ścisłą czołówkę, albumy tak ważne, że przedstawiały mi inne ważne albumy. I właśnie taką albumocepcją było Siren Song of the Counter Culture. Nie będę bawił się w ogarnięcie chronologii, bo już ostatnim razem w przypadku Rise Against miałem z tym spore problemy i nawet trochę się pogubiłem w zeznaniach, ale nie mam żadnych wątpliwości, że to właśnie album z 2004 jest opus magnum amerykańskiej kapeli. The Sufferer And The Witness jest może idealnym balansem między punkiem i alternatywą, może Rise Against nigdy wcześniej ani nigdy później nie osiągnęli lepszego brzmienia, może Siren Song of the Counter Culture jest nieco bardziej surowe, ale słuchając tego albumu zaczynasz rozumieć, że to właśnie w tej surowości, w tej chrypliwej, szorstkiej złości w głosie Tima, w tych agresywnych basach Joego i zuchwałym postukiwaniu Brandona na perkusji, w gniewnych riffach Chrisa tkwi fenomen kapeli. Zespoły się rozwijają, zmieniają, błądzą w poszukiwaniu swojego brzmienia i nie można mieć o to pretensji; od czasu Endgame muzyka Rise Against przestała jednak trafiać do mnie z takim impetem z jakim swego czasu wbijało się Life Less Frightening czy Give It All, które aż ociekały punkowym, młodzieńczym sprzeciwem, buntem i która tam bezczelnie zaszczepiała w głowach słuchaczy świadomość tego w jak popapranych czasach żyjemy, niezależnie od tego co próbują nam wmówić media i politycy.

Największe plusy: 100% Rise Against w Rise Against, jeśli zespoły mają swoje albumy-sygnatury to ta pozycja jest tego przykładem

Stand-outy: Paper Wings, Swing Life Away, Life Less Frightening

8. Thornhill – The Dark Pool (2019)

–tu coś będzie i dalej też coś będzie–

Największe plusy: –tu coś będzie i dalej też coś będzie–

Stand-outy: –tu coś będzie i dalej też coś będzie–

7. Casey – Where I Go When I Am Sleeping (2018)

Wiem, że za tym czekaliście, dawno nic nie pisałem o Casey. Ostatnio przed koncertem w Warszawie pod koniec czerwca. Where I Go When I Am Sleeping to kult. Casey to religia, którą zachłannie wyznaję i której emblematy i wierzenia tak ochoczo przyjmuję i kultywuję. Nie jestem w stanie słowami opisać jak ważnym dla mnie jest każdy utwór zespołu Toma Weavera i jak na każdy z nich potrafię spojrzeć przez pryzmat swojego życia. Where Do I Go When I Am Sleeping to album, który z każdym kolejnym odsłuchem coraz bardziej rośnie w moich oczach. Jeszcze niedawno przyznałbym, że to album, który odstaje od debiutu i z którym nie złapałem takiego zrozumienia na niszy personalnej, ale im dłużej słucham i im bardziej wgryzam się w te kilkuwarstwowe przemyślenia Weavera i dostrzegam drugie i trzecie dna, tym bardziej mam wrażenie, że to jest album, do którego po prostu trzeba nieco bardziej dojrzeć i zrozumieć go jeszcze głębiej. O warstwie stricte emocjonalnej nawet nie będę się rozpisywał. Weavering, Flowers By The Bed czy absolutnie unikalne w skali całej muzycznej sceny Making Weight to utwory, które rozdzierają na tylu płaszczyznach, że po dziś z podziwem wspominam skropione łzami noce, podczas których poznawałem spojrzenie Toma na emocje i uczucia prowadzące go za rękę przez całe życie i dostrzegałem jak niewiele nadinterpretacji potrzebuję, by z odpowiednią perspektywą dostrzec w tym swoją osobę.

Największe plusy: za każdym razem gdy ktoś pyta mnie o największy plus jakiegokolwiek utworu/albumu Casey umiera mały kotek

Stand-outy: Making Weight, The Funeral, Flowers By The Bed

6. Saosin – Along The Shadow (2016)

–tu coś będzie i dalej też coś będzie–

Największe plusy: –tu coś będzie i dalej też coś będzie–

Stand-outy: –tu coś będzie i dalej też coś będzie–

5. Holding Absence – Holding Absence (2019)

O tych gagatkach też już zdążyłem wysmarować cały, dość przydługawy tekst i wystawić zasłużoną laurkę. Nie chcę się powtarzać, nie lubię się powtarzać, a mimo to zbyt często powtarzać mi się zdarza. Ale jak mogę nie wspomnieć o tym, że Holding Absence zawiesili sobie (i konkurencji) poprzeczkę na poziomie stratosfery i wypuścili album ze wszech miar doskonały, perfekcyjny na tylu poziomach, że to aż nieprzyzwoicie, a do tego tematycznie tak bliski mojemu sercu, że zastanawiam się nad złożeniem zawiadomienia do prokuratury o nękaniu. Album z marca 2019 bez większych problemów wyprzedził w tym rankingu wielu starszych wyjadaczy, ale ponadczasowość, o której wspomniałem w przypadku Daldry’ego jest niczym, jeśli mamy do czynienia z wszystkim. Bo Holding Absence jest wszystkim czego potrzebowałem i przebija nawet przeogromne oczekiwania napędzane hypem mojego kochanego core-squadu. Nie mogę oczekiwać, że ten album trafi do Was tak jak trafił do mnie, ale kiedy już trafi to z pewnością lepiej zrozumiecie metaforę z cegłą z mojej quasi-recenzji i dostrzeżecie tą unikalną wyrozumiałość i głębokie zrozumienie jakie serwują na tym krążku Walijczycy.

Największe plusy: uczuciowe i emocjonalne katharsis w nieskończonych warstwach muzycznego geniuszu

Stand-outy: Wilt, You Are Everything, Your Love

4. Architects – All Our Gods Have Abandoned Us (2016)

Holy Hell to album o ruszeniu do przodu, o znalezieniu siły w słabości i przekuciu dramatu w solidny fundament. All Our Gods Have Abandoned Us, wydawnictwo poprzedzające album z 2018 roku, jest z kolei pożegnaniem Toma: gitarzysty, tekściarza, kompozytora, założyciela, przyjaciela, ale też brata (Dan Searle jest perkusistą w Architects), ojca i męża: jest jękiem niesprawiedliwości, hymnem sprzeciwu względem podłości, bolesnym rozczarowaniem, a jednocześnie osobistą próbą pogodzenia się z nieuchronnym końcem. Tom komponując lwią część muzyki i pisząc lwią część tekstów miał świadomość, że będzie to ostatni kawałek muzyki jaką dane mu będzie stworzyć i to czuć. To czuć w tekstach, to czuć w brzmieniu, to czuć w gniewie i złości wypluwanej z taką pasją przez Sama Cartera, ale też w tych charakterystycznych partiach instrumentalnych. Ładunek emocjonalny albumu, okoliczności jego powstania, niektóre teksty, które po śmierci Toma zaczynają odkrywać niekiedy drugie i trzecie dno to coś co wykracza daleko poza rozumienie muzyki jako zlepek akordów, nut i tonacji. A jeśli ktoś nie wierzy niech spróbuje przesłuchać Memento Mori z myślą o tym, że jest to utwór kończący, ostatni „list” Toma i nie zalać się ciarkami. Bądź łzami.

PS. między wydaniem AOGHA i Holy Hell zespół wypuścił do sieci 20-minutowy dokument zahaczający po trochu o wszystko co opisałem w tych dwóch krótkich akapitach i będący swoistą kładką między wydaniem obu albumów. Jeśli przy Memento Mori nie czujecie się ruszeni, końcówka tego filmu powinna was poskładać jak karton po murzynkach

Największe plusy: tematyczna unikalność, z wiadomych zresztą powodów; przy odpowiednim podejściu bezgranicznie osobista

Stand-outy: Gravity, Nihilist, Memento Mori

Obejrzyj też: Holy Ghost

3. Lights – Scorpion Side B (covers) (2018)

Kolejna niespodzianka, bodaj największa w tym zestawieniu. Samo pojawienie się tu albumu, który na dobrą sprawę nie ma nawet statusu longplaya jest pewnie dość zaskakujący, a gdy do tego dorzucić fakt, że to jest na dobrą sprawę po prostu covery? Ale dajmy temu rankingowi rządzić się własnymi prawami: fakty są takie, że — nie przesadzam choćby o krztynę — jest to jedyny, JEDYNY, album który mogę słuchać niezależnie od nastroju i humoru. Po prostu odpalam i znikam; czy jestem smutny, zmęczony, podekscytowany czy zwyczajnie szczęśliwy. Lights sprawiła że mdłe, nudne, niemelodyjne i ciągnące się jak flaki z olejem kompozycje Drake’a stały się nie tylko słuchalne, ale wręcz w swojej akustycznej otoczce otrzymały zupełnie nowe życie. I to jest ta magia, to jest ten pierwiastek muzycznej wizji, która inspiruje mnie na co dzień do poszerzania gatunkowych horyzontów i pozwala cieszyć się infantylnymi tekstami Drake’a, które w wydaniu Lights stają się urocze i nadzwyczaj trafne. I ten album ma wady, ma ograniczenia, w 99% narzucone przez oryginał, ale mimo to nie mam żadnych wątpliwości, że jest jednym z najważniejszych jakie kiedykolwiek słuchałem i choć niedługo minie dopiero rok od jego wydania to nie zliczę wieczornych spacerów z tym nostalgicznym, ujmującym brzmieniem w słuchawkach i nie mam żadnych złudzeń, że w ciągu tego roku to właśnie tego albumu słuchałem najczęściej mimo tych dołująco-oczyszczajcych maratonów z Casey, Holding Absence czy nawet Landmvrks i Oliverem Daldrym.

Największe plusy: ludzie kochani, to jest twórczość Drake’a, która właśnie wbiła na podium rankingu na najlepszy album w historii!

Stand-outy: Summer Games, Jaded, Finesse

Pobierz: Dropbox

2. The Devil Wears Prada – 8:18 (2013)

Mam trochę dylemat, nie wiem jak ugryźć ten akapit. The Devil Wears Prada to wg mnie troszkę starzy wyjadacze, którzy co mieli zrobić już zrobili, wyszaleli się na wczesnych albumach, wyrzucili z siebie co mieli wyrzucić i po nagraniu Dead Throne stwierdzili, że teraz czas po prostu sobie pograć i stworzyć coś do bólu autentycznego i do granic możliwości swojego. I 8:18 jest takim albumem. W 2013 roku gdy 8:18 ujrzało światło dzienne wciąż nie byłem wielkim fanem The Devil Wears Prada ani nawet metalcoru jako-takiego i to właśnie album z 2013 roku wywrócił mi spojrzenia na muzykę i gatunek najbardziej. Doskonała produkcja, mnóstwo progresywnego zacięcia, miejscami ocierającego się delikatnie o djent i industrialne wstawki, niesamowita dojrzałość chyba na każdym poziomie i wylewająca się z głośników świadomość, że to jest ścieżka, jaką panowie z Ohio chcą podążać, wyłamując się z wszelkich ram gatunku, do którego zresztą już wcześniej zbliżali się niechętnie. Nie jestem w stanie opisać tego jak perfekcyjny w każdym calu jest ten album. Gdyby tylko tekstowo trafiał do mnie nieco bardziej…

Największe plusy: wyprzedzenie o lata świetlne gatunku, który jeszcze na dobrą sprawę nawet się nie uformował

Stand-outy: War, Transgress, First Sight

1. Casey – Love is not Enough (2016)

…gdyby 8:18 trafiało do mnie tekstowo nieco bardziej to powstałoby Love is not Enough. Laurka jaką wystawiłem wyżej The Devil Wears Prada niech posłuży za wprowadzenie do tego co zaraz nastąpi. Love is not Enough to absolutna perfekcja w każdym calu i dodatkowo tematycznie, tekstowo najbliższy memu sercu album, zostawiający konkurencję daleko w tyle kilka galaktyk w tyle. Teraz, pisząc ten krótki akapit, mam wrażenie że wszystkie 39 poprzednich jest tak bezgłębnie nijakich, bo w swojej prostocie Tom Weaver i ekipa osiągnęli 4. gęstość i nagięli przy tym prawdopodobnie niezliczoną ilość praw fizycznych. Ten album po prostu wbija się bez pytania, wykopując butem drzwi i na powitanie uderza otwartą dłonią w twarz. Doświadczenie tak niesamowicie unikalne, że choć doskonale pamiętam jak skończył się pierwszy, w pełni świadomy romans z tym albumem, mam niesamowitą ochotę cofnąć się w czasie i dostać w ryj raz jeszcze. Bo Love is not Enough to już nawet nie jest muzyka, to jest tak sprytnie zakamuflowana emocjonalna i uczuciowa kroplówka, że nawet nie zauważasz kiedy przez twoje żyły i układ krwionośny zaczynają płynąć myśli Toma.

Największe plusy: żadnych, nie słuchajcie tego.

Stand-outy: Little Bird, Darling, Sleep


 

Bookmark the permalink.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *