Świtatło na końcu drogi, czyli muzyczna podróż ze słuchawkami na uszach

Lubię o sobie mówić jako o osobie znającej się na muzyce. Jako o pasjonacie i fanatyku, rzadziej jako o znawcy czy ekspercie. Bo lubię mówić też, że na muzyce to w sumie ciężko się znać; przez lata gusta i guściki rozwijały się tak prężnie, że chyba nie ma na świecie osoby, która nie umiałaby znaleźć swojej niszy w nieograniczonym oceanie dźwięków. I ciężko mi krytykować kogoś tylko dlatego, że satysfakcję sprawia mu słuchanie innej zlepki wyłowionej w tym oceanie.

Gdzieś po drodze w mojej muzycznej tułaczce zauważyłem, że — chyba troszkę nieświadomie — inaczej podchodzę do gustów growych, filmowych, serialowych czy sportowych a inaczej do muzycznych. Bo o ile słabą grę aktorską, niski poziom piłkarski czy kiepski scenariusz z jałowymi dialogami jakoś automatycznie przypisuję pod kategorię „słabe”, o tyle z muzyką mam ten problem, że ciężej jest mi zmierzyć jakość „wyrobu”, chyba w dużej mierze przez wspomnianą wcześniej różnorodność. Jasne, jest wiele gatunków, których nie lubię, ale czy to oznacza, że są one słabe?

A skoro już o guście zacząłem to pociągnę ten temat nieco bardziej, bo od dawna po głowie chodził mi tekst-podsumowanie, pisany bardziej dla mnie, niż dla kogokolwiek innego, w którym spróbuję rozpisać swoją muzyczną drogę. Od muzycznego raczkowania i zasłuchiwania się w imperium kaset magnetofonowych zacznijmy.

swiatlo-sliderMuzyczne raczkowanie

Od zawsze byłem muzycznym pasjonatem i odkąd pamiętam miałem bzika na punkcie muzyki. Za dzieciaka uwielbiałem spędzać czas w pokoju moich rodziców. Jak przez mgłę pamiętam stary magnetofon ojca, dwie wielkie kolumny i kilka stojaków na kasety, które tak skrupulatnie i uważnie przeglądałem w poszukiwaniu ciekawych malunków i obrazków na okładce. To pewnie przypadek, że akurat Smokie czy Queen podobały mi się najbardziej, ale faktem jest, że podczas gdy moi rówieśnicy na osiedlu przekrzykiwali się tekstami Bayer Full i Boys, ja po cichu nuciłem pod nosem „I’ve been living next door to Alice”. Powoli krystalizowała się również moja sympatia do muzyki dance pop z lat 80′. Składanki z takimi zespołami jak Modern Talking czy Bad Boys Blue znalazły miejsce zarówno w stojakach za kanapą, ale także 20 lat później: w mojej bibliotece na Spotify.

Edyta Bartosiewicz po dziś dzień tworzy kompozycje, które z przyjemnością umieszczam w swoich playlistach

Edyta Bartosiewicz po dziś dzień tworzy kompozycje, które z przyjemnością umieszczam w swoich playlistach

Rzecz jasna boom popularnościowy całkiem nie ominął mnie i łykałem mainstream znacznie chętniej, niż robię to dzisiaj (pominę fakt, że mainstream kiedyś był najzwyczajniej w świecie lepszy i ciekawszy). Lubiłem debiutanckie kawałki Piaska, nagrywane razem z Robertem Chojnackim, uwielbiałem delikatny głos Natalii Kukulskiej, a śmigające swego czasu po wszystkich radiostacjach „Małe szczęścia” Roberta Jansona to chyba najbardziej nostalgiczny utwór, jaki jestem sobie wstanie przypomnieć z czasów wczesnego dzieciństwa. No i słuchałem Ich Troje czy Stachursky’ego, ba! niektóre kawałki po dziś dzień lubię puścić, gdy akurat kompletnie nie mam pomysłu na układanie playlisty. „Miłość jak ogień” wyszło tak samo dobrze Jackowi Łaszczokowi jak Edycie Bartosiewicz, którą wciąż niezmiernie szanuję i nawet na najnowszej płycie znajduję kawałki, idealnie trafiające w moje muzyczne upodobania.

Ciężkie to były czasy dla muzycznych maniaków, nawet takich gówniarzy jak ja wówczas. Magnetofon zdawał się być nie do zdarcia, ale jak tu poszerzać swoje gusta muzyczne, skoro stare kasety magnetofonowe rodziców były dawno przesłuchane od deski do deski, a stoisko z nowymi otwierane było tylko we wtorki i piątki na pobliskim targowisku? Na przełomie wieków na pomoc przychodziła telewizja, a w niej m.in. taki klasyk jak 30 ton – lista, lista przebojów. Stąd też moje wstępne zainteresowanie takimi zespołami jak The Rasmus czy Linkin Park, które dzięki swojej przebojowości nie miały problemów ze znalezieniem się na szczytach listów przebojów. Program ten, choć trwał niecałe 30 minut i nadawany był jedynie w sobotnie popołudnia, był najlepszym sposobem na poznawanie nowej muzyki, a przeglądanie stoiska z kasetami magnetofonowymi nie mogło się nawet równać z programem emitowanym na TVP2.

Nie brakło klasyki, na listach często królowali prawdziwi pionierzy, U2Depeche Mode, nie brakło rodzimych twórców, Varius Manx, Kasi Kowalskiej, Ani Dąbrowskiej, nie brakło też nieco zapomnianych już twórców jednego hitu, Brainstorm, The Kelly Family. O ile ta siódemka rozbrzmiewa z moich głośników rzadziej i jest zaledwie czubkiem muzycznej góry lodowej, to Dido Myslovitz, którzy wówczas byli regularnymi bywalcami każdej szanującej się radiostacji i stacji muzycznych to teraz regularni bywalcy wielu moich list odtwarzania. Ta pierwsza wspaniale łączyła akustyczne brzmienie z chwytliwymi melodiami, spajając je niezwykle miękkim i czystym głosem, a chłopaki z Mysłowic to przede wszystkim kapitalne kompozycje, świetne instrumentalne brzmienie i nieoceniony Artur Rojek z mikrofonem w dłoni.

A skorośmy przy stacjach muzycznych: przeskoczmy nieco do przodu, bo czuję, że gdybym poszperał nieco głębiej w zakamarkach pamięci, mógłbym wymieniać jeszcze setki innych zespołów i wykonawców, którzy zostawili ślad na moim kształtującym się wciąż guście muzycznym.

Rock-metalowe fascynacje

Nim doczekałem się internetu w moim domu (a stało się to stosunkowo późno jak na późniejszego wannabe informatyka), posiłkowałem się tym co do zaoferowania miały stacje muzyczne. Czasy, gdy na MTV puszczano muzykę a nie seriale wciąż ciepło wspominam nie tylko dlatego, że po końcu emisji 30 ton było to najlepsze miejsce do pogłębiania swojej muzycznej wiedzy. ale przede wszystkim dlatego, że stamtąd pochodzi moja pierwsza muzyczna fascynacja.

(nawiasem mówiąc: dziwi mnie, że w czasach wczesno-gimnazjalnych mało którzy znajomi interesowali się muzyką, a jeśli już znaleźli się tacy to zazwyczaj nosili spodnie z krokiem w kolanach, grube bluzy z kapturami i telefony w łapie, z głośnikiem rozkręconym na maxa, wyjącym hip-hopowe szlagiery w zatłoczonym autobusie)

Zasłuchiwałem się z pasją w rockowy mainstream dostarczany przez przyjazne dla neutralnego słuchacza 3 Doors Down, Hinder czy Nickelback, wspierane przez przebojowych klasyków, jak Red Hot Chili Peppers czy Creed, jednak to nie te zespoły wywołały we mnie prawdziwą euforię. Do dziś pamiętam jak obojętnie odpaliłem klip, na którym umalowany facet wydziera się na swoje lustrzane odbicie, mając najwyraźniej mylne wyobrażenie o umalowanych facetach wydzierających się na swoje lustrzane odbicie.

Tym facetem był Jared Leto, wokalista i frontman 30 Seconds to Mars, zespołu określającego się mianem alternatywnego rocka, a kawałek „The Kill” szybko wkroczył do panteonu moich muzycznych świetości. Świetny riff, charakterystyczna perkusja, pełen werwy refren, który wywiercił mi dziurę w mózgu i kazał ją wypełnić kolejną porcją tegoż utworu. Mając ograniczony dostęp do internetu, wiedząc że informacji o kapeli mogę prędko nie znaleźć, chłonąłem utwór całym sobą.

A potem poszło z górki. Wiedząc co tak naprawdę mnie zachwyca w muzyce, dalsze poszukiwania były dziecinnie proste. Rewelacyjne „Fallen Leaves” od rockowego, ale z punkowym zacięciem Billy Talent„You’re Not Alone” kalifornijskiego Saosin, bliskie raczej post-hardcorowemu graniu, świeże  „I Write Sins Not Tragedies” od Panic! At The Disco, bawiących się muzyczną koncepcją, „Welcome to the Black Parade” od My Chemical Romance, którzy zdolność tworzenia chwytliwych kompozycji opanowali do perfekcjiTears Don’t Fall” nieco cięższego Bullet for My Valentine, płynnie łączących rockową melodyjność i ostre jak brzytwa metalowe riffy i „It’s Not Over” Chrisa Daughtry’ego, który gdyby tylko chciał, odnalazłby się jak ryba w wodzie w bardziej metalowym repertuarze, bo warunki wokalne ma niesamowite.

Jeszcze zanim rozpiszę się na temat internetowych połowów muszę wspomnieć o grach komputerowych, zwłaszcza tych spod szyldu EA, które świetnie uzupełniały muzyczne braki w mojej biblioteczce offline. Ciężko nie wspomnieć serii FIFA (i przygrywające w menu głównym Flogging Molly ze skocznym, irlandzkim „Tobacco Island”) czy chyba najcieplej wspominanej przeze mnie gry wyścigowej w historii, Need for Speed Undergronud 2 z ciarkotwórczym i dynamicznym „Give It All” od Rise Against czy Killradio z perełką „Scavenger”. Ciut wcześniej zasłuchiwałem się w west coastowy punk z Tony’ego Hawka i śmigałem po skateparkach przy dźwiękach Papa Roach czy Powerman 5000.

Ale to nie nocne wyścigi po ulicach wirtualnej Filadelfii, ani backflipy na kalifornijskich plażach wzbudziły moje największe uznanie muzyczne. Dopiero podróż do wyrwanego żywcem z lat 80′ Vice City udowodniły, że muzyka w grach jest równie ważna co grafika, gameplay czy fabuła. Każda część z serii GTA miała udany soundtrack, ale jazda po oświetlonym neonami Ocean Drive sprawiała, że klimat wyciekał z ekranu monitora i wylewał się strumieniami z głośników. I choć wcześniej pisałem, że to muzyczne imperium mojego ojca było iskierką, która rozpaliła we mnie miłość do lat 80 (zwłaszcza, ale nie tylko w muzyce) to chyba growe radiostacje z Laurą Branigan z „Self Control” i Kate Bush z „Wow” rozpaliły ten pożar do czerwoności.

Długo też zastanawiałem się czy po „moje największe uznanie muzyczne” w poprzednim akapicie nie powinienem pójść w innym kierunku i wskazać mrocznej, utrzymanej w ciężkim klimacie neo-noire gry o przygodach nowojorskiego detektywa, Maxa Payne, jednak uznałem, że — jakkolwiek świetna i idealnie wpasowana do świata gry ścieżka dzwiękowa — ciężko powiedzieć, że miała duży wpływ na mój gust muzyczny. ALE! Do dziś pamiętam jak po ukończeniu finałowego starcia w drugiej części tej gry odpaliły się napisy końcowe, w tle pojawiła się prosta, akustyczna, ale magiczna melodia oparta na kilku prostych nutach, a najczystszy głos w historii wszechświata zaczął śpiewać „And we keep driving into the night, It’s a late goodbye”. Poets of the Fall to chyba najrówniejszy i najlepszy zespół jaki miałem okazję poznać, a fakt, że musiałem 50 razy powtarzać wspomnianą finałową bitwę, tylko po to by móc posłuchać ich najpopularniejszego utworu nadaje naszej znajomości szczyptę poetyckiej magii, która tak często charakteryzuje fiński zespół. I choć od ukończenia tamtego etapu i poznania ich najsłynniejszego singla minęło już bez mała 10 lat to Finowie stale utrzymują się w czołówce moich najczęściej słuchanych wykonawców.

poets

Kto nigdy nie słyszał Poetów, może pomyśleć, że Finowie trochę przesadzili przy wymyślaniu nazwy zespołu, ale wystarczy kilka minut z dowolnym albumem, by szybko zmienić zdanie.

Morze muzycznych sugestii

Gdy już spłynęło na mnie błogosławieństwo internetu szybko nadrobiłem zaległości z ostatnich lat. Co to było za błogie uczucie, gdy już nie trzeba było czekać na ulubiony utwór przed telewizorem, zdając się na łaskę głosujących telewidzów, ani robić krwawej miazgi z przeciwników w grze komputerowej. Wystarczyło odpalić youtube albo winampa i z głośników wydobywały się te kawałki, na które akurat miałem chęć. Wkrótce w poszukiwaniu kolejnych muzycznych inspiracji, z Youtube przerzuciłem się na Last FM.

Last FM to portal-platforma, który gromadził na serwerze historię odtworzeń, a następnie na jej podstawie proponował użytkownikowi muzyczne nowości. Wystarczyło kilka odtworzeń znanych mi dobrze 30 Seconds to Mars czy Billy Talent, by w powiadomieniach otrzymać sugestie sprawdzenia przebojowych i melodyjnych Breaking Benjamin i Three Days Grace, które w czasach świetności słuchałem z pasją i zachwycałem się nie mniej niż hitami Jareda Leto i spółki. Biblioteka na LastFM zaczynała się zapełniać nowymi zespołami, a ja z kalkulatorem w ręku wnikliwie analizowałem dane, które oferował mi profil użytkownika tej strony.

Wkrótce w czołówce biblioteki znaleźli się 10 years, z niezawodnym Jesse Haskiem, Disturbed, autorzy mojego pierwszego nu-metalowego zauroczenia, Evans BlueRED, którzy umiejętnie łączyli ciężkie melodie z chwytliwymi refrenami, niesławne Lostprophets czy Crossfade i Chevelle, z charakterystycznymi i oryginalnymi kompozycjami, balansującymi gdzieś pomiędzy alternatywą a metalem. Zwłaszcza Chevelle i początkowe albumy, „Wonder What’s Next” czy „This Type of Thinking”, wywoływały we mnie spazmy ekscytacji i kilka lat później nadal goszczą we wszelakich rankingach mojego autorstwa.

Czytaj również: Umysł zmącony szaleństwem a muzyczna tożsamość

Tak samo zresztą jak Alter Bridge z niedoścignionym wokalnym guru, Mylesem Kennedym i wtórującym mu na gitarze Markiem Tremontim. Heavy-metalowa grupa tworzyła dojrzałe i przemyślane utwory i odcisnęła wyraźne piętno na moim guście muzycznym.

Z każdym kolejnym przesłuchiwanym zespołem pojawiały się z automatu nowe propozycje. Po 10 Years polecono mi Shinedown, świetnie łączący mainstreamowe melodie z alternatywnymi korzeniami, po Disturbed odkryłem Taproot, które choć na przestrzeni lat straciło trochę pazur to nadal potrafi zaskoczyć agresywnym zrywem, a po Alter Bridge przyszedł czas na nickelbackowe nawet bardziej od Nickebacka Theory of a Deadman, grunge’owe 12 Stones czy Submersed, którzy nie tylko czerpali garściami z twórczości Kennedy’ego i spółki, ale wręcz współpracowali z Tremontim, by osiągnąć jak najlepsze brzmienie. Pływałem więc w morzu muzycznych sugestii, generowanych przez wspaniały algorytm, i wybierałem, nierzadko losowo, kolejne pozycje do przetestowania.

Jednocześnie wciąż mocno ograniczałem swoje muzyczne podboje: wśród wspomnianych wcześniej zespołów panuje spora różnorodność, ale wszystkie one kręcą się wokół rockowo-metalowych klimatów.

Dobrze pamiętam jak wzbraniałem się przed odpaleniem czegoś ostrzejszego niż wspomniane wyżej Bullet for My Valentine (z perspektywy czasu zastanawia mnie czym dokładnie mierzyłem ostrość). Ba! Przez długi czas nawet Rise Against, które na moim (nieaktywnym już) koncie Last FM piastuje zaszczytne pierwsze miejsce, odsłuchiwałem tylko po łebkach, pomijając te żwawsze, ostrzejsze i surowsze materiały.

Z perspektywy czasu muszę przyznać, że jeśli chodzi o rozwijanie horyzontów i poszerzanie muzycznej wiedzy, Last FM sprawował się lepiej niż Spotify

(nawiasem mówiąc: bycie częścią społeczności LastFM przyniosło też inne korzyści. To właśnie na tym portalu po raz pierwszy prawdziwie natknąłem się na ludzi, którzy podzielali moje pasje i namiętności i wymieniałem się z entuzjazmem muzycznymi odkryciami. Z perspektywy czasu, bo LastFM już nie używam, muszę przyznać, że jeśli chodzi o rozwijanie horyzontów i poszerzanie muzycznej wiedzy, Last FM sprawował się lepiej niż Spotify, nie wspominając o nieudolnym algorytmie Youtube. Pomijając propozycje generowane przez algorytm, sporo kapel poznałem dzięki nowo poznanym znajomym, z którymi dyskutowałem na serwisowych czatach )

Nim jednak dojrzałem do tego, by odpalić kapele grające szeroko rozumiany post-hardcore łamany przez metalcore zakochałem się w mrocznych, surowych, brudnych kompozycjach, którym najbliżej chyba do terminu post-grunge.

Po krótkiej fascynacji Kurtem Cobainem i Nirvaną znalazłem kilka zespołów, których melodie i — chyba przede wszystkim — teksty trafiły do mnie jak strzał z haubicy oddalonej o 10 metrów. Teksty, które chyba w dużej części potrafiłem przełożyć na moje życie, z frustracją, irytacją wylewającą się przez membrany, ale jednak podtrzymujące na duchu w cięższych momentach. A wśród tych kapel Seether, z doskonałym albumem „Disclaimer” Cold, którego singiel „Bleed” zapisał się na stałe w czołówce moich ulubionych ballad.

Ale przede wszystkim Sully Erna i jego Godsmack, teksty pełne agresji i niechęci, jak ulał pasujące do ciężkiego, heavy-metalowego stylu i wokalu Erny, nierzadko metaforycznie zahaczające o tematy religii, Staind z obłędnie uzdolnionym Aaronem Lewisem, którego wokal — w zależności od albumu — zrywał obrazy ze ścian i przewiercał się świdrującym screamem przez wnętrzności, bądź łagodził zszargane emocje łagodnym, spokojnym i melodyjnym głosem oraz — moim uchem chyba najbardziej autentyczny z tego grona — Smile Empty Soul. Kalifornijska kapela uderzyła mnie po uszach podłym i pełnym goryczy przesłaniem, często czerpiącym z autopsji, połączonym z ciężkostrawnym graniem w klimatach seattle’owskiego grunge’u, i natychmiast wzbudziła moją sympatię i coś z pogranicza współczucia i zrozumienia.

Give me just one more chance to think about it
There’s more to life than sad
And there’s more to me than mad
And I need to pick myself up off the ground before I sink into it

(nawiasem mówiąc: szybko stałem się prawdziwym maniakiem tekstów. Większość dyskografii wymienionych wyżej zespołów przewertowałem w poszukiwaniu lirycznych perełek, a poszukiwania te były bardzo owocne. Po dziś dzień ideałem pod tym względem są skandynawscy Poeci, którzy nie dość, że tworzą doskonałą muzykę samą w sobie, to na dodatek samymi tekstami wywołują dreszcze na ciele, jak sami piszą, niczym sztotm na skórze)

Pieprzony mistrz refrenów. Brandon Saller założył nawet swój zespół Hell or Highwater. gdzie jest wokalistą.

Pieprzony mistrz refrenów. Brandon Saller założył nawet swój zespół Hell or Highwater. gdzie jest wokalistą.

Wkrótce do mojej świadomości coraz śmielej zaczęły się przebijać ostrzejsze gatunki. Zaczęło się niewinnie, bo wspomniane już nieraz buntownicze Rise Against z marszu wkroczyło na najwyższy stopień podium mojego osobistego rankingu. Godzinami zasłuchiwałem się w szorstki wokal Tima MacIlratha, zapętlałem po raz tysięczny „Savior” czy „The Good Left Undone i — a jakże! — wtórowałem tekstom pisanym przez post-hardcore’ową kapelę. Nadeszła chwila fascynacji tym gatunkiem, a do głośników dobijały się takie zespoły jak Story of the YearAtreyu (perkusista tej kapeli, Brandon Saller, to pieprzony mistrz refrenów), Saosin (o którym była już mowa nieco wyżej) oraz A Day to Remember. Ci ostatni zgrabnie balansowali na granicy metalcoru i niektóre z ich kawałków wręcz ociekały gwałtownymi dropami i łamały żebra dzikim screamem. Kolejna granica została pokonana i zacząłem odważniej chwytać za te kapele, dla których liczyło się — przynajmniej pozornie — jak najszybsze dojechanie do końca utworu, dyktując tempo podwójną stópką i szalonymi wycieczkami palców po całym gryfie gitary.

(nawiasem mówiąc: to ciekawe, że już wtedy sam stawiałem sobie gatunkowe bariery, których nie chciałem (a może bałem się?) przekraczać, mimo że każda kolejna upadła granica dostarczała mi dowodów na to, że muzyczny gust nie jest stałą, a zmienną wartością, wypisaną gdzieś w naszym DNA)

Do it as fast, as you can!

Melodic metalcore, grindcore, deathcore, mathcore, nintendocore (serio, istnieje coś takiego!), norweski super-black progresywny death-vegetarian-progresive grindmetal (tu już się zgrywam). Do wyboru do koloru, ale do mnie najbardziej przemawiały zawsze melodyjne utwory z wyważonymi proporcjami śpiewu i rzygania do mikrofonu.

Sam nie pamiętam od czego się zaczęło, a nie mam dość samozaparcia, by przekopywać się przez setki stron na LastFM. Na pewno jednym z pierwszych metalcore’owych namiętności były dwa albumy: „The Fall of Ideals” od All That Remains, po dziś dzień będący dla mnie wzorem przeprowadzania słuchacza przez cały longplay w rytm bicia bębna basowego i As I Lay Dying  ze swoim „An Ocean Between Us”, którzy prócz doskonałej stópki cięło wszystko po drodze ostrymi riffami.

W międzyczasie pojawiały się kapele nieco bardziej „core niż „metal”, w tym debiutanckie Asking AlexandriaDead By Aprli, będące świetnym połączeniem elektroniki i syntezatorów z ciężkimi partiami gitarowymi i wokalnymi czy przepełniony chrześcijańskimi tekstami Demon Hunter, z głębokim, charyzmatycznym wokalem Ryana Clarka. Oh, ile pochwał pod adresem tego pana padło, gdy po raz pierwszy wsłuchiwałem się w „Storm the Gates of Hell” z 2007 roku. Nieziemska łatwość w łączeniu czystych wokali i gardłowego darcia się do mikrofonu.

No i Five Finger Death Punch. Co prawda „coreto ostatnie co można im zarzucić i raczej niewiele mają wspólnego z tym gatunkiem, ale wolne, ciężkie kompozycje groove tak sprawnie łączyli z jeszcze cięższym thrashowym, heavy-metealowym graniem, podkręcając tempo właściwie za każdym razem, gdy już zdawała się zbliżać chwila przerwy. A chwila przerwy to najczęściej mocarna ballada w stylu „Battle Born”, „Far From Home” czy „Wrong Side of Heaven”. I choć to niesamowita energia charakteryzowała ich longplaye, to najczęściej wracam do tych power ballad, które tak uwydatniają wszystkie zalety zespołu.

(nawiasem mówiąc: w trakcie pisania zauważyłem, że od jakiegoś czasu zamiast nazwy konkretnego kawałka wolę wskazać cały album jako punkt zaczepny dla danego okresu. Całkiem w pytkę ciekawostka, a wszystko zaczęło się od odkrycia serwisów, umożliwiających słuchanie albumów w całości, a nie pojedynczo, jak miało to miejsce w programach p2p czy nawet na youtube. Na dzień dzisiejszy nie jestem w stanie sobie wyobrazić przesłuchiwania albumu w losowej kolejności czy niekompletnie.)

Wróćmy jednak do metalcore’u. Pamiętam Haste the Day i ich Dog Like Vultures” z Attack of the Wolf King” z 2010 . Pomijając dwa pierwsze zespoły wymienione na początku tego rozdziału, panom z Haste the Day najbliżej było do czystego metalcore’u i chyba z całej trójki dawali najmniej argumentów, by katalogować ich jako melodyjni”, choć to właśnie niezwykle chwytliwy refren rozkochał mnie we wspomnianym singlu.

Rozochocony dotychczasowymi znajdźkami, tupiąc nogą i raz po raz machinalnie kiwając głową w rytm perkusji rozpocząłem kolejną podróż po tagach na Last FM. Na dłużej zatrzymałem się przy szerzej nieznanych, nieco chaotycznych początkach The Devil Wears Prada czy I, the Breather, ale też Bury Tomorrow, August Burns Red czy Parkway Drive, błąkających się raczej po gatunkowym mainstreamie. Z kolei Anterior, z opanowanymi do perfekcji dziko-melodyjnymi gitarowymi melodiami i — zwłaszcza — Sylosis były zespołami, które pod względem technicznym chyba najwyżej ceniłem w momencie odkrycia. Ba! „Empyreal” z drugiego longplaya Sylosis uważam za najwyższej próby pracę gitar, zwłaszcza przy brutalnym i złowieszczym riffie, wprowadzającym w utwór przed każdą zwrotką.

Wymieniłem zresztą Sylosis z jeszcze jednego powodu: ichniejszy wokalista odszedł tuż po wydaniu debiutanckiego albumu by założyć nową kapelę. Heart of a Coward grają djent i są w tym cholernie dobrzy, zwłaszcza na późniejszych albumach. Fascynacja djentem przyszła dość nagle: mocno progresywne zacięcie djentowych zespołów szybko przeobraziło się w fascynację tymże odłamem muzyki core’owej, z Northlane TesseracT na czele.

What do apples and metal have in common? Nobody likes the core!

Prawdziwy przełom nadszedł w 2013 roku. Nie biorąc jeńców, zamiatając wszystko na swojej drodze, odstawiając swoją muzyczną konkurencję lata świetlne w tyle. The Devil Wears Prada (nazwa tak skrzętnie przeinaczana przez większość moich znajomych) początki mieli nieco nierówne i ciężko było ich traktować poważnie, ale albumem „8:18” złamali wszystkie dotychczasowe granice mojego uwielbienia do gatunku, tworząc album z jednej strony przebojowy i chwytliwy w partiach śpiewanych, ciężki i głęboki w zwrotkach z drugiej. Obładowany gorzkimi tekstami, nieco odbiegającymi od wcześniejszych, naszpikowanych chrześcijańskimi odniesieniami, krążków. Muzycy dojrzeli i wydali album, który gdybym mógł, zawiesiłbym na ścianie nad moim łóżkiem.

tdwp

Na ostatnim koncercie w Poznaniu po prostu nie mogło mnie zabraknąć. Uwielbienie do TDWP tylko wzmogło się w ostatnim czasie, a każdy album od momentu wydania 8:18 traktuję jak małe bóstwo, mieszkające w mojej muzycznej bibliotece

Samo 8:18” nie było jednak osamotnione w ucieczce od peletonu, bo towarzyszyła mu… EPka od The Devil Wears Prada. „Space EP” a początku traktowałem z dystansem, nie wierząc że są w stanie pobić jakością poprzedni longplay, tymczasem tematyka ludzkiej maluczkości i niewiedzy wobec wszechświata, pełna alegorii i metafor, umiejętne spleciona w album koncepcyjny wyszła perfekcyjnie, przenosząc styl zespołu w nieco bardziej djentowo-progresywne klimaty, którymi wcześniej tak się zachwycałem.

Wkrótce pojawił się też najnowszy singiel Architects z płyty „All Our Gods Have Abandoned Us”. Tekstowo i technicznie jedno z najlepszych wydawnictw w gatunku, mimo że wcześniej nigdy nie wgryzłem się w twórczość brytyjskiej kapeli. Pełne goryczy po stracie gitarzysty (Tom Searle zdążył nagrać jeszcze materiał na krążek, jednak przegrał walkę z nowotworem 20. sierpnia 2016 roku) teksty, pełne zwątpienia i żalu nadały nowej głębi całemu albumowi, a „Memento Mori”, track zamykający longplay, to absolutnie najwyższa półka i jeden z najbardziej trafiających w serducho utworów w historii muzyki.

Panu już podziękujemy

W pewnym momencie stałem się jednak cholernie wybredny. Nowe albumy moich starych znajomych nie podobały mi się już tak jak kiedyś i nie potrafiłem już zanurzyć kłów w nowych wydawnictwach z takim entuzjazmem jak kilka lat wcześniej. W wywołaniu tegoż entuzjazmu zawodziły Three Days Grace i 30 Seconds to Mars, oddalając się od alternatywnych korzeni, stawiając raczej na muzykę z pogranicza elektronicznego popu i rocka, zawodziło Rise Against, które po zmianie gitarzysty i utracie Chrisa Chasse’a nie potrafiło już grać z takim pazurem i zadziornością jak na chociażby „Siren Song of a Counter Cultures”. Nawet Alter Bridge czy Chevelle, których traktowałem jak pewniaków, choć nadal wydają świetną muzykę, nie wzbudzają już we mnie tej samej euforii jak przy wcześniejszych albumach.

Lubię to sobie tłumaczyć tym, że od czasu przerzucenia się na Spotify (kosztem LastFM) i mając do dyspozycji niczym nieograniczoną muzyczną połać, ciężej było mi skupić się na nadrabianiu gatunkowych zaległości, a i niecierpliwe wyczekiwanie na nowości nie było już takie samo w dobie torrentów i przecieków na kilka tygodni przed premierą.

PVRIS to trio zgrabnie łączące elektronikę i syntezatory z ostrym, rockowym wokalem Lynn Gunn

PVRIS to trio zgrabnie łączące elektronikę i syntezatory z ostrym, rockowym wokalem Lynn Gunn

Jest jedna rzecz o której jak dotąd celowo nie wspomniałem, co powinno dziwić zwłaszcza tych, którzy wiedzą jak uwielbiam takie zespoły jak FlyleafPVRIS, czy nawet In This Moment. Wprawny czytelnik doskonale wie, co łączy te trzy kapele, a tym którzy podobieństw nie widzą, już śpieszę z wyjaśnieniem: wokal. A konkretniej: żeński wokal.

Wprawdzie mówię to z perspektywy czasu, ale im dłużej trwa moja muzyczna podróż, tym bardziej zakochuję się w kojących, delikatnych, żeńskich głosach, może dlatego że tak wyraźnie kontrastują z gardłowym, ciężkim i agresywnym screamem Clarka czy Hranici . Dużo jednak w Gąsawce wody upłynęło nim dotarłem do etapu, w którym z większą chęcią przesłuchuję nowy singiel PVRIS, niż najnowszy album Rise Against. Zaczęło się od Lacey Sturm, z domu Mosley.

Lacey kupiła mnie nie anielskim śpiewem, nie diabelskim krzykiem, nie żadnej z piosenek nagranych z Flyleaf, ani żadnym solowym projektem. Przynajmniej nie bezpośrednio, bo Lacey kupiła mnie po prostu swoją osobą: wrażliwą, emocjonalną i przede wszystkim autentyczną, co doskonale dostrzec można na wszelkich nagraniach live. Lacey żyła muzyką, a muzyka żyła Lacey. Album Flyleaf nagrany bez Lacey jest… okey, ale nic poza tym.

Within Temptation z anielsko brzmiącą Sharon den Adel o niesłychanej skali głosu, brytyjski duet The Ting Tings czy Paramore pamiętam jeszcze z czasów 30 Seconds to Mars i buszowania po kanałach telewizyjnych w poszukiwaniu muzycznych perełek, Fireflight poznałem nieco później, gdy już nauczyłem się into internety, tak samo zresztą kanadyjski Metric, grający raczej muzykę w lżejszych klimatach.

Zresztą żeński wokal miał to do siebie, że przekonywał mnie nawet do tych niepozornych gatunków. Wspomniana wcześniej Dido, Amy MacDonald czy nieco bardziej popowo grająca Natalie Imbruglia były katalizatorem mojego muzycznego katharsis. Im częściej słuchałem Don’t Tell Me That It’s Over” i im częściej puszczałem Lucas, tym bardziej chciałem więcej.

I tak zacząłem odkrywać: trafiałem na indie-popową Dillon, urodzoną w Brazylii Niemkę, śpiewającą po angielsku. Trafiłem na Kate Miller Heidke, australijkę o niezwykłej barwie. Trafiłem na Lanę Del Rey, która jest uosobieniem i ucieleśnieniem wcześniej wspomnianego kojącego głosu. Trafiłem na Moę Lignell, młodziutką Szwedkę, która z gitarą akustyczną w dłoni tworzy kompozycje proste, ale przyjemne, których nie powstydziłby się nawet najbardziej uzdolniony rockowy wyjadacz. Trafiłem na Charlie XCX, która co prawda obecnie tworzy muzykę mocno, ekhm, wątpliwej jakości, ale z debiutem w klimatach dark-synth-popu mocno mnie zaintrygowała. Trafiłem też na Kristen May, która w Vaderze (zespół Vadera, nie mylić z Vader i Nergalem) wpasowała się idealnie ze swoim uroczym, czystym i gładkim wokalem.

(nawiasem mówiąc: Ta sama Kristen nagrała kilka lat później album z Flyleaf, który kilka lat później pewien bloger-amator ocenił jako, uwaga cytat, okey, ale nic poza tym”. To doprawdy niesamowite, jak wiele zmienia repertuar bo Kristen, choć robiła co mogła, to we Flyleaf po prostu nie dała rady.)

Pop odgrywa w moim muzycznym życiu coraz większą rolę, choć nadal próbuję sobie wmówić, że to po prostu Moa Lignell jest piekielnie uzdolnioną dziewczyną, a Kate Miller Heidke to tak naprawdę jakiś australijski odłam indie-rocka. Po tym jak mój drogi przyjaciel namówił mnie na przerzucenie się z Aimpa na Spotify, nie mając do dyspozycji swojej kilkugigowej biblioteki, coraz częściej łapałem się jednak na słuchaniu Spice Girls (ale „Viva Forever” naprawdę było dobre) czy Jennifer Lopez (hola, hola, „Waiting for Tonight to czysta nostalgia).

Od Spice Girls prosta droga do Mel C, a gdy już się posłucha trochę J.Lo. na youtube, to ciężko się odpędzić od propozycji, które wręcz zasypują popgwiazdkami z Demi Lovato na czeleI choć sam się sobie dziwię, to pod grubą warstwą przesiąkniętej komercją mainstreamowej sieczki kryje się kilka ciekawych utworów, z kilkoma mocarnymi balladami, takimi jak „Skyscraper”.

I tak sobie istnieje prywatna playlista na Spotify, moje muzyczne guilty pleasure, które odpalam, gdy akurat norweski super-black progresywny death-vegetarian-progresive grindmetal nie przynosi skutku w FIFIE, albo przynosi skutek odwrotny do zamierzonego i sprawia, że pad wylatuje mi z dłoni i roztrzaskuje się o ścianę.

Światło na końcu drogi

Pewnego wieczora moje podejście do muzyki wykonało obrót o 180°. Zaczęło się niewinnie, za każdym razem tak samo zresztą: szukałem akurat inspiracji, by na nowo zatopić zęby w soczystym, ciężkim, metalowym graniu, chcąc znaleźć w sobie motywację do nadrobienia zaległości w gatunku. Krótka wymiana zdań z moim dobrym kolegą przekształciła się w strzelanie do siebie muzycznymi odkryciami, nim na dobre się zaczęła. -Bah! Nowy singiel Seether! -Unik! Bah! Nowa płyta The Devil Wears Prada! -W życiu! Łap Lights, może ci się spodoba! -Nigdy! Sprawdź w końcu Evans Blue! -Nie! Bah! Zobacz tych Novelists! -Czekaj, ej! Świetna ta Lights!

Lights, niczym latarnia dla zagubionych żeglarzy, od kilku miesięcy wskazuje mi ścieżkę dalszych muzycznych podbojów. Choć jeszcze niedawno ciężko byłoby mi w to uwierzyć, naturalna i autentyczna wokalistka jest w tym momencie moją ulubioną artystką.

Lights, niczym latarnia dla zagubionych żeglarzy, od kilku miesięcy wskazuje mi ścieżkę dalszych muzycznych podbojów. Choć jeszcze niedawno ciężko byłoby mi w to uwierzyć, naturalna i autentyczna wokalistka jest w tym momencie moją ulubioną artystką.

Potem poszło z górki. Sympatyczna dziewczyna, nagrywająca vlogi na youtube szybko zyskała dość popularności by nagrać swój pierwszy album długogrający, bawiąc się przy tym schematami muzycznymi, mieszając synth-popowe elementy z czystą elektroniką, zaskakująco płynnie mieszając wszystko w produkcji. Każdy kolejny album dostarczał nowych doświadczeń, dojrzewająca Lights przelała swój styl w każdym z nich, ale tym co najbardziej zafascynowało mnie w muzycznej wizji Kanadyjki był ostatni album, „Midnight Machines”. Akustyczna, magiczna podróż, wznosząca muzyczną wrażliwość na następny poziom. I ostateczny dowód, że syntezatory i instrumenty akustyczne mogą żyć ze sobą w zgodzie.

Mógłbym się rozpisywać w samych superlatywach jeszcze przez kilka akapitów, ale na tym zakończę. Każdy kolejny mur graniczy, którą sobie stawiałem, zapierając się rękami i nogami przed jego przekroczeniem, pękł pod naporem moich własnych wyborów i muzycznych odkryć.

Czy byłoby mi dane przeżyć najlepszy koncert w moim życiu, gdybym uznał, że darcie ryja do mikrofonu nie jest dla mnie i zrezygnował z przesłuchania „8:18”?

Jaki jest sens ograniczać swój gust muzyczny, skoro tyle wspaniałej muzyki czeka za granicami naszych własnych niechęci? Czy kiedykolwiek poznałbym Lights, gdybym przypadkiem nie odpalił linku do jej singla, który zapodział się w spamie podczas metalowej burzy mózgów? Czy byłoby mi dane przeżyć najlepszy koncert w moim życiu, gdybym uznał, że darcie ryja do mikrofonu nie jest dla mnie i zrezygnował z przesłuchania „8:18”? A gdybym nie natrafił na The Kill”, czy nadal słuchałbym Szymona Wydry i zachwycał się singlami Piaska?

Nie, granice w muzyce są złe. Całkiem niedawno kolega namówił mnie do przesłuchania kilku hip-hopowych (raperskich?) kawałków z naszego polskiego podwórka i ze zdumieniem przyznałem, że jest to zaskakująco zdatne do słuchania. Żaden ze mnie fan czy znawca, ale teksty pisane przez Jarosława Bisza Jaruszewskiego to talent najczystszej wody. I choć już wcześniej pojedyncze kawałki Eminema krążyły po moich profilach na LastFM czy Spotify, to do polskiej muzyki hip-hopowej (raperskiej?) miałem potężną awersję. Nie mówię, że zmieniło się to diametralnie w ostatnim czasie, ale już nie mdli mnie od przesłuchania 2-3 kawałków z rzędu, a i samemu zacząłem odpalać coraz to bardziej intrygujące klipy na youtube. Póki co bez większych sukcesów, ale kto wie?

Nie, ja sobie żadnych granic nie będę wyznaczał*, zbyt dużo dobrej muzyki ucieka nam przez palce, tylko dlatego że sami ją wypuszczamy.

*nie dotyczy norweskiego super-black progresywnego death-vegetarian-progresive grindmetalu

Bookmark the permalink.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *